czwartek, 12 kwietnia 2012

Rozdział drugi + kilka informacji.


Rozdział Drugi – Podróż.

„Los, szachraj z niego. Odbierając mi wolność odbiera mi to, do czego zostałem stworzony – marzenia. Usuń się chmuro fatum, co nade mną pikujesz, Usuńcie się chmury fatum z nad ziemi, co deszczem traktują duszę mą.”

Kompletna ciemność. Gdzie my idziemy? Na głowę nałożony mam worek, Derbe i Cilkelt też zapewne. Czy ja dobrze słyszałem? Yellowheart? Czy tam nas prowadzą? Nie… to niemożliwe, przecież my tak sobie nie dalibyśmy rady. Zaraz, zaraz! Strażnik mówił coś o zabójstwie kupców w pobliżu lasu. Czy kupców mogła zabić ta sama istota, co ją słyszeliśmy? – Słyszę jak ślina zatrzymuje mi się w gardle, a przez ciało przechodzą dreszcze. Rozumiem. Ktoś lub coś zabiło podróżujących kupców a władzę myślą, że to my – Nie jest dobrze… - Dumam. Idziemy już dobre parę godzin, czuje moje wyjałowione od braku wody wargi. Napiłbym się czegoś. Może poprosić strażnika o wodę? –Nie – Drę się w myślach – Zabiłby mnie, albo poważnie ranił.
Nagle strażnik popycha mnie do przodu, po chwili szybkim ruchem ściąga worek z głowy. –Doszliśmy do Gardenwall, tu spędzicie noc. – Słyszę głos z tyłu.
Jesteśmy pod bramą Gardenwall, strażnicy wpuszczają nas do środka. Nie jestem przyzwyczajony do wchodzenia główną bramą. Zazwyczaj wchodziliśmy od tyłu – przy uszkodzonej części muru. Rozglądam się. Widzę Idących cicho, prowadzonych przez straż kompanów. Chcę do nich krzyknąć, w ostatniej chwili przygryzam język. Idziemy uliczkami miasta. Mijamy fontannę, najpiękniejsze miejsce tego miasta. Obok fontanny zawszę siedzi grajek przygrywający na harfie, a pod nogami ma kapelusz, do którego ludzie wrzucają kilka koron. Widok dziewczyn siedzących na murku w szykownych strojach również potrafi przyciągnąć oko. Gdybym tylko miał dużo pieniędzy zebrałbym się na odwagę i porozmawiał z jedną z nich. Podążamy dalej. Przechodzimy koło gospody „Pod Niebieskim Okiem”, udaje mi się usłyszeć śpiewy dochodzące z owej gospody „Okrutny los, znów śmieje się. Jest mi niedobrze, jest mi z tym źle…” – Śpiew po chwili zanika zagłuszony przez przejeżdżający wóz kupiecki. Później jesteśmy już zbyt daleko bym mógł go usłyszeć.
Na horyzoncie widzę więzienie. Kryminał w Gardenwall – okropne miejsce. Byłem tam raz na sam widok zdaje mi się jakbym czuł okropny odór powiązany z tym miejscem. Pamiętam to… Na samą myśl robi mi się nie dobrze. Było to 4 lata temu, kiedy ukradłem jabłko ze stoiska, myślałem, że nikt nie widzi. Myliłem się.  Byłem błędnie przekonany o swoim sukcesie. Szedłem jedząc sobie przepyszny, słodziutki, czerwony owoc, gdy usłyszałem krzyk – Straż! – Zatrzymuje się, zamieniam się na kilka sekund w słup soli. – Ten dzieciak! Ukradł mi jabłko – Słuch mnie nie myli, mózg też nie i daje wyraźnie do zrozumienia, że to chodzi na pewno o mnie. Nie odwracam się by zweryfikować czy owe domysły są prawdziwe. Ruszam biegiem przed siebie. Wbiegam do jakiejś wąskiej uliczki. Biegnę ile sił w nogach, mijam stragany kupieckie. Słyszę jak sprzedawcy niczym roboty widząc człowieka – biegnące dziecko powtarzają tekst w stylu: „kup pan… u mnie najtaniej”. Zbliżam się do wylotu uliczki. Zaraz, zaraz.. Wylotu? Nie wierzę. Przede mną stoi mór. – Jest wielki – Myślę.
Nie zatrzymuje się. Pędzę dalej jak oszalały, nie wiem czy to wyobraźnia plecie mi figle w postaci omamów słuchowych, ale wydaje mi się, iż słyszę jak podąża za mną równie szybkim biegiem, co ja kilka osób. – Pewnie strażnicy. – Krzyczę w myślach. 
W tej samej chwili pojawiają mi się w głowie obrazy zimnej, wilgotnej celi. Ogarnia mnie przeczucie, że tej nocy nie dojrzę plejady gwiazd na niebie. Żeby, chociaż było w celi okno – Dumam. Słyszę jak biegnące za mną postacie zbliżają się raz po raz bliżej moich pleców. To koniec. – Mówię sam do siebie zdyszanym głosem, zwalniając krok. Do moich mięśni chyba doszły te złe wieści. Wieści o nie spędzeniu tej nocy na wolności. Tak to pewne. Nie mam już siły.
Mur nie jest już tak daleko. Opieram się na swych kolanach i dyszę makabrycznie. Leje się ze mnie jak z wiadra. Nawet gdybym dobiegł do muru i tak jest za duży, nie przeskoczę go. – Stwierdzam.
Odwracam się.
-No, no koleżko. Ukradłeś to jabłko? – Zanim obejmę postać całą wzrokiem to już wiem, że to strażnik. Ten charakterystyczny ton głosu… Ta pogarda dla nas – dzieci, złodziejaszków.
Już chcę odpowiedzieć stanowcze „Tak”, gdy spostrzegam, że nie mam przy sobie tego jabłka. Musiałem wyrzucić je uciekając. Kompletnie o nim zapomniałem.
-Ale ja nie ukradłem żadnego jabłka. – Oznajmiam.  Oby uwierzył. Zaciskam mocno kciuki. Moje ręce zaczynają drżeć. Strażnik chyba zauważył, że się boję, bo spogląda na mnie tak przeszywająco, że aż czuję jakby jego wzrok był włócznią i przebijał mnie na wylot.
-Kłamliwy szczeniak! – Warczy. –Widziałem jak uciekasz z owocem w ręku, wyrzuciłeś go dopiero wbiegając w tą uliczkę. Niedobrze. – Myślę. – Będę miał problem.  Łzy zbierają mi się w oczach.
Widzę jak do strażnika dobiega dwóch innych – To ten dzieciak? – Mówi jeden z nich, a drugi potwierdza skinieniem głowy.  – Ta, i to jeszcze kłamca. 3 Noce w celi to mu się odwidzi. – Mówi trzeci zachryple.
To były jedne z trzech najgorszych nocy, jakie przeżyłem, z wyjątkiem śmierci Diji, ucieczce przed wilkami i zatrucia ognistymi jagodami.
Jesteśmy przed bramą więzienia. Strażnicy witają się, szepczą coś między sobą i brama zostaje otwarta. Strażnik łapie mnie za kark i decyduje gdzie mam iść. Cilkelt i Derbe idą chyba tuż za mną. Ciężko rozpoznać ich kroki, kiedy idzie z nimi jeszcze 4 stróży. Przechodzimy przez opustoszony spacerniak. Podchodzimy do wielkich drewnianych drzwi pilnowanych przez stojących naprzeciwko siebie, uzbrojonych żołnierzy Gardenwall. Straże przepuszczają nas.
Podążamy na wprost korytarzem. Na ścianach przyczepione są pochodnie. Oszczędzają cały czas na elektryczności. – Wnioskuję.
Skręcamy w prawo. Widać schody. Wchodzimy na górę, jeszcze tylko kilka minut chodu i docieramy do celi. – Tu spędzicie noc. – Oznajmia jeden ze strażników popychając mnie do środka. Cilkelt i Derbe także zostają wepchnięci. Strażnik zasuwa kraty i przekręca kluczem, chwilę patrzy na nas i niebawem odchodzi, a za nim pozostali stróże.
-Słyszeliście! Wyślą nas do Yellowheart. – Wrzeszczy Derbe, przełamując ciszę, jaka nas ogarnęła.
-To tak jak wyrok śmieci. – Westchnął Cilkelt, a w jego głosie pobrzmiewała szczypta obojętności charakterystyczna dla niego. Cilkelt zazwyczaj niczym się nie przejmował, ale dało się wyczuć strach i zakłopotanie w tym, co mówi. W końcu trafić na Yellowheart to tak jak usłyszeć „wkrótce umrzesz, nie ma dla ciebie nadziei”.
-A może mamy jakąś szansę? – Wtrącam się. – Może warto spróbować.
-O, czym ty bredzisz? Wszyscy dobrze wiemy, ze powybijają nas jak mrówki. – Odpowiada pogardliwie Cilkelt.
-Co mamy do stracenia? – Pytam. Przyciągam na siebie wzrok Derbe, która rozczesuje palcami swoje gęste, czarne włosy.
-Ty naprawdę myślisz, że możemy być w tej 10 wygranych? – Śmieje się Cilkelt.
Przez chwilę patrzę na niego i wstrzymuję oddech. On naprawdę nie chcę spróbować. Zero w nim nadziei. – Co potrafisz? Władasz dobrze mieczem? Potrafisz strzelać z łuku? Masz wzrok elfów? Siłę krasnoludów? Doświadczasz likantropii o zachodzie słońca? Może jesteś wampirem? A może posiadasz jakieś inne nad przyrodzone umiejętności… - Zaczyna wymieniać Cilkelt, ale przerywa mu Derbe.
-Dość! – Wykrzykuję. – Cincal ma rację, po prostu będziemy trzymać się we trójkę. W ten sposób przeżyjemy.
-Pffff… - Parska chłopak. – Ten gnojek nic innego oprócz kradzieży nie potrafi, a ty wcale nie…
-Gnojek? – Przerywam. – Kogo nazywasz gnojem?
-Natychmiast macie przestać! – Wrzeszczy Derbe. – Bójka to ostanie, czego nam trzeba.
Cilkelt spluwa na ziemię, dając znak, że ewidentnie gardzi moją egzystencją. Ja nie reaguję. Staram zachowywać się jakby nic się nie stało. Celę ogarnia niezręczna cisza. Derbe skacze wzrokiem między mną a Cilkeltem. Cilkelt rozciera butem swoją ślinę. Ja natomiast drapie się po głowie i obserwuję ich.
-Spędziłem tu 3 noce, na jedzenie nie ma, co liczyć. –Oznajmiam nieśmiałym tonem.
-W porządku. – Uśmiecha się Derbe. – Spodziewałam się tego.
-Taa. – Przytakuję Cilkelt, całkiem dobrotliwym tonem w przeciwieństwie do tego, który zaprezentował chwilę temu.
-To jak kładziemy się spać? – Zadaje pytanie.
-Racja powinniśmy się kłaść. –Rzekła Derbe drapiąc się po plecach. Drapiąc się? Nie. Ona czegoś szuka. – O cholera! – Krzyczy. – Wszystkie nasze rzeczy zostały w jaskini.
-Taa, w jaskini? – Spogląda obrażony jak dziecko Cilkelt. – Te zapuszkowane mięśniaki nam je zabrały.
-Czyli śpimy na ziemi? – Spytała dziewczyna. Kiwnąłem głową. Jej wzrok nie wyglądał na zadowolony w końcu to dziewczyna. 
W tej samej chwili usłyszałem kroki. Były dość głośne, więc myślę, że kompani też je usłyszeli. Derbe wstrzymała na chwilę oddech a Cilkelt… Cilkelt przestał rozmazywać butem ślinę po ziemi.
-Ktoś idzie. – Informuję.
Wszyscy wsłuchujemy się w kroki. Widać pochodnie, czterech strażników i… Widać chłopca i dziewczynę prowadzonych przez nich. Gdzie ich prowadzą? Zaraz. Nasza cela jest ostatnią. Oni idą w tą stronę. Dorzucą ich do nas? – Zastanawiam się.
Ten sam strażnik, który wepchnął mnie do celi otwiera ją ponownie. – E wy! Wasza trójka. Nie ruszać się, macie nowych gości. – Mówi donośnym głosem, wpycha dwójkę nastolatków do nas. Zamyka celę, chwile się patrzy, chwilę potem wyciera dolną wargę i mówi:
-Chętnie obejrzę jak wasza 5 wyżyna się na arenie. – Śmieje się, odwraca i wraz z innymi strażnikami idzie, a w oddali słychać jego pogardliwy krzyk:
-Udanej nocy!
Patrzę na chłopaka. Jest podobnej budowy jak Cilkelt. Nowy więzień ma długie proste blond włosy, ale zaraz! Co to? Dostrzegam długie, charakterystyczne uszy. Czyżby to był… Niemożliwe ten chłopak to elf! – Patrzę pełny podziwu na elfa. Derbe i Cilkelt także musieli dojrzeć jego uszy, bo dyskutują na ten temat.
Spoglądam na dziewczynę, pierw na jej uszy – są normalne. To człowiek jak my. Wygląda na 15, góra 16 lat. Jest śliczna. Dziewczyna ma bladą, gładką cerę, błękitne oczy i długie bursztynowe włosy. Kogoś mi przypomina. Tak… - Przeskakuję chwilę po wspomnieniach w głowie. – Nie ma wątpliwości przypomina mi Diję.
-He. Nowi? Wy też zostaliście skazani na śmierć? – Pyta tym samym, wkurzającym coraz mocniej pogardliwym głosem Cilkelt.
-Na śmierć? – Dziwi się elf, a na jego twarzy pojawia się delikatny uśmiech. – O nie, nie. Ja trafię na Yellowheart, ale nie zamierzam zginąć, a dziewczyna? Nie znam jej.
-Phii, patrz Derbe kolejny… - Cilkelt zaciska pięści. – Może jak dostaniesz w swój elficki łeb to zaczniesz myśleć racjonalnie.
Bursztynowłosa dziewczyna przygląda się im. Na jej twarzy wypisany jest strach. Boi się – Tak jak ja. Ciekawe tylko, czego – tego, że zaraz dojdzie do bójki między elfem, a Cilkeltem czy jutra?
Nic bardziej mylnego. Cilkelt doskakuje ciężko do elfa. Zdenerwowany dniem nastolatek trzyma gardę wysoko przed swoją twarzą. Nowy przybysz nie wygląda na silniejszego od Cileklta, co prawda są podobnej budowy ciała, ale to elf… Trzeba uważać. Powinienem powstrzymać ich, lecz liczę na porażkę przyjaciela. Zdenerwował mnie. Należy mu się.
Rozjuszony kompan wymierza szybki cios prawą ręką w twarz elfa i po chwili… Cilkelt, leży plackiem na ziemi. Elf złapał jego dłoń tuż przed swoim nosem i podciął go.
Ten elf… On położył w kilka sekund Cilkelta. – Stwierdzam patrząc na leżącego przyjaciela, który usiłuje coś wykrzyczeć z nerwów.
-Jestem Aus. – Słysze elfa. – Miło mi was poznać. Wy też traficie na Yellowheart?
-Tak. – Wyrywa się Derbe. Spoglądam na nią ukratkiem. Dlaczego nie przejęła się Cilkeltem? – Dumam. – Przecież są nierozłączni. A może… może też ją wkurzał? Hm. W końcu Derbe to też człowiek i ma nerwy, a Cilkelt jej też dał powód by je naruszyć.
Najeżdżam wzrokiem na dziewczynę, ona również na mnie. Nasze spojrzenia krzyżują się. Ślicznotka rumieni się i odwraca wzrok. Robię to samo. Podobam jej się? – Myslę. – Nie, taka osoba jak ja miałaby się jej spodobać? A może? W końcu nie jestem chuderlakiem, mam mięśnie, umiem zadbać o pożywienie i wodę, jakoś sobie radzę. Nie… nie mam u niej szans. – Patrzę na swoje poobdzierane łachy. – Gdybym miał normalne ubranie… Może wtedy? W tej samej chwili z ziemi wstaje Cilkelt. – Ty gnoju! – Krzyczy. – Przewróciłeś mnie i myślisz, że ujdzie ci to na sucho? Awanturnik ponownie zaciska pięści i gotuje się do ataku. To samo robi Aus. – Nie jest dobrze. W jednej chwili moją uwagę zaczyna zwracać nowa przybyszka. Nieznajoma bierze parę bardzo głośnych wdechów, a z jej ust wydobywa się spokojny pisk? Melodia? Coś pięknego. Z jej ust zaczynają wydobywać się słowa. – Co to za język? – Zastanawiam się. Pierwszy raz słyszę tego typu słowa.
Niedługo potem nieznane mi słowa zostają zastąpione słowami w naszym języku. Ten śpiew… Coś niesamowitego, jest piękny. Te słowa… skąd ona zna taką piękną piosenkę?

„Chcę wzbić się ponad chmury niczym ptak. Pragnę anielskich skrzydeł, co wyniosą ponad mury mnie. Daj mi panie skrzydeł anielskich. Grajcie serafiny, lecę wraz z wami. Oooo serafiny! Lecę z wami. I ty wietrze, co wieczorem grasz na drzew liściach nie chciałbyś skrzydeł podarować mi? Mógłbyś głaskać piórka me. Dajcie mi skrzydła, śnieżnobiałe, nieskazitelne, lśniące w blasku słońca. Czy proszę o zbyt wiele? Podaruj mi swe skrzydła mój aniele. Pieśń niosę tę ponad niebiosa. Do ciebie matko. Do każdego anielskiego twego włosa.”

-Czy ty jesteś aniołem? – Pytam wlepiając wzrok w rumieniącą się dziewczynę. Ogarnia mnie złość. Przecież zawiozą nas do Yellowheart. – Przypominam sobie. – A jeśli będę musiał z nią walczyć na śmierć i życie. Nie mógłbym jej zabić. Wygląda tak niewinnie, stoi rumieniąc się, przymrużając powieki, oraz delikatnie uśmiechając się.
-Nie. – Ledwo słyszę jej cichutki głosik. – Ja… ja… je… jestem Amber. To znaczy zwą mnie Amber. – Dodaję.
-Cilkelt, co ci jest?! – Słyszę zza pleców Derbe.
Patrzę na Cilkelta. Co jest? – Dziwię się. Cilkelt leży na ziemi i…. chrapię? Tak to na pewno chrapanie. On śpi.
Derbe wymierza złowieszcze spojrzenie w Amber. – Coś ty mu zrobiła? – Wrzeszczy.
-Ja… ja… tylko nie chciałam by doszło do bójki… - W jej oczach pojawiają się łezki, wyglądające niczym kryształki.
-Coś mu zrobiła! Gadaj.
-Ja tylko użyłam zaklęcia usypiającego.
Derbe wzdycha i patrzy z uśmiechem na Celkilka, który śpi jak zabity. – Rzeczywiście, chrapię jak to on zwykle. – Stwierdza, tym razem ton jest łagodny, a łezki w oczach Amber znikają.
-Jego już nie będę budził, ale wy… Powiedzcie jak macie na imię.
-Derbe.
-Thao. – Mówię. – Drapie się po głowie, jak ja mogłem wypowiedzieć to słowo? – Cincal! To moje imię – Wykrzykuje. Derbe wybucha śmiechem. Amber rusza radośnie powiekami. Ale ten elf… Coś jest nie tak. Nie odpowiedział nic, na jego twarzy pojawił się dziwny uśmieszek. Czyżby kiedyś słyszał to imię? – To niemożliwe. Tylko ja i Dija znamy znaczenie tego imienia. Jeśli by znał znaczenie Thao, znaczyłoby to jednak, że on jest…
-Połóżmy się spać, jutro pod eskortą straży zawiozą nas do Yellowheart.
-Święta prawda. – Przytakuję Derbe.
Kładziemy się na zimnej podłodze. Nie upływa dużo czasu, współlokatorów ogarnia sen. Ostatnia zasypia Amber. Leże wpatrzony przez zakratowane okno na gwiazdy rozsypane po niebie. Wsłuchuje się w delikatny szelest liści. W końcu i mnie dopada sen. Moje powieki zaczynają się kleić. Nie daje mi spać reakcja Ausa na moje prawdziwe imię, ale nie rozmyślam o tym długo. W końcu i ja zasypiam.
Następnego dnia budzi nas ten sam strażnik, co przyprowadził i pod eskortą jego i innych strażników wyprowadzają nas. Odwracam głowę i patrzę być może ostatni raz na to paskudne więzienie. Na uliczki, stragany, domy, ludzi Gardenwall.
W głowie przemykają mi wszystkie miłe oraz złe wspomnienia związane z tym biednym, zacofanym miasteczkiem, które było dla mnie drugim domem. Strażnicy przywiązują nam ręce grubym posplatanym sznurem, takim samym jak do łodzi rybackich.
Wchodzimy do wozu. Siadamy, a naprzeciwko nas zasiada 4 strażników.
Ruszamy. – Krzyczy jeden z nich do powoźnika.
Patrzę przez okno na uciekające nam, piękne jak nigdy Gardenwall. Jedziemy w ciszy. Minęło już parę godzin. Każdy z nas pewnie duma o całym swoim życiu. Każdy ma poważną minę, z wyjątkiem Ausa – elfa, który cały czas delikatnie się uśmiecha. Czemu mu do śmiechu? – Zastanawiam się. – Przecież najprawdopodobniej umrzemy. Czyżby to, co pokazał w celi to nie wszystko? Co on ukrywa? Ta jego reakcja na moje imię… On… On jest inny.
Ten jego pusty wzrok, w którym odbija się krajobraz mijany przez nas. Czy ja go czasem skądś nie znam? – Nie raczej nie. Widzę go pierwszy raz. Trzeba na niego uważać.
Strażnicy cały czas o czymś gawędzą, o rzeczach nieistotnych. Nagle straż zaczyna rozmawiać o zawodnikach z areny.
-Ten chłopak, o którym opowiadał mi Dorkan podobno całkiem dobrze zna się na magii wody. – Wyłapuję jak mówi jeden z nich.
-Tak też o nim słyszałem, lecz nie daję mu dużych szans. – Mówi drugi.
-Racja. – Przytakuję 3 najpoważniejszym głosem. – Słyszałem o Meredill – dziewczynie o białych włosach, wilczych oczach i ostrych pazurach, to pewnie wilkołak, posługuje się likantropią.
-Jest jeszcze chłopiec przewidujący przyszłość – Dodaję 4.
-Tak też o nim słyszałem. – Przytakuję ten z najpoważniejszym głosem.
W jednej chwili ogarnia mnie przerażenie. Co? Tacy przeciwnicy? Przecież oni rozniosą nas w pył. Mam ochotę płakać. Nagle wóz zatrzymuje się.
-Jesteśmy na miejscu. – Słyszymy powoźnika.
-Jeden ze strażników otwiera wóz. – Wychodzić! – Krzyczy.
Wstajemy i suniemy stopami po ziemi, nie jest łatwo poruszać się ze związanymi nogami.
Stajemy przed wielką złotą bramą, nad którą widnieje tabliczka z napisem:

„Yellowheart – ryzyko, krew, życie, marzenia. Tutaj rozpadasz się, sklejasz i ponownie kruszysz.”

Bez wątpienia dotarliśmy na miejsce. To, co widziałem na ekranach, oraz słyszałem z opowieści na mieście jest niczym w porównaniu do tego widoku. Za bramą widać pełno bogato ozdobionych budynków o przeróżnych kształtach. Strażnik ubrany w złotą, ekstrawagancką zbroję przyciska jakiś przycisk w budce strażniczej, gdzie urzęduje i brama otwiera się.
Dwie części złotego wejścia chowają się powoli w murze oddalając się od siebie.
-Można wchodzić. – Mówi operator bramy.
-Słyszeliście? – Pyta jeden ze strażników Gardenwalldzkich. – Już, już ruszać się. – Pogania.
Przekraczamy wejście Yellowheart. Spoglądam na wielki budynek. To chyba wieżowiec, słyszałem kiedyś o tych wielkich budynkach i widziałem na ekranach, kiedy to transmitowali jakiś turniej, ale nie sądziłem, że naprawdę istnieje.
Na budynku widzę wyświetlony cyfrowy obraz. Widzę siebie, Celkilta, Derbe, Amber i Ausa. Widzę jak idziemy, a raczej suniemy splątanymi nogami po ziemi. Zaraz, zaraz. Teraz dopiero dostrzegam, że to nie zmienia tylko beton? Gardenwall jest jakieś 100 lat za Yellowheart. Znikamy z obrazu na wieżowcu i ponownie pojawia się ubrany w białą koszule i postawione do góry włosy mężczyzna z mikrofonem. – Panie i panowie! Oto ostatnia 5 zawodników! Zapraszamy do oglądania rozpoczęcia zawodów nowicjuszy już jutro o godzinie 18. – Słyszę rozbawiony głos. Nie dochodzi on z ekranu. Nawet nie wiem skąd dochodzi…
-Idziemy do waszych lokum. Lokum jest dla nowicjuszy. Tam dostaniecie wody i jedzenia. – Informuje strażnik.
Podziwiam wielkie, nowoczesne Yellowheart. Zbliżamy się do budynku nad drzwiami, którego wisi napis „kwatery nowicjuszy”. Wchodzimy po schodkach, szklane drzwi rozsuwają się. Spoglądam na jedną z osób stojących przy szklanej szybie i jedzącej bułkę. Uświadamiam sobie, ze wiem, kim on jest. Nie mogę w to uwierzyć to…

UWAGA! 
 Zachęcam do komentowania rozdziałów. Chciałbym znać waszą opinie i wiedzieć czy warto kontynuować. Czy w ogóle ktoś z was czyta. 

A teraz ciekawostka!

Czy wzorowałem się pisząc to opowiadanie jakąś książką lub filmem? 
-Tak! Zafascynowany serialem "Spartacus" wymyśliłem fabułę "Dzieci z Yellowheart". Jeśli zobaczycie podobieństwo do "The huger games" to nic dziwnego, bo po skończeniu owej książki wziąłem się w garść i zacząłem rozpisywać fabułę mojego opowiadania. Na początku miałem pójść stylem Sapkowskiego, ale właśnie po "Głodowych Igrzyskach :)" to Thao dostał zaszczyt narracji mojego "dzieła". 


W niedziele rozdział 3! Zapraszam do komentowania! 
 
 

środa, 11 kwietnia 2012

Uwaga!

UWAGA!

Jeśli jesteś czytelnikiem moje bloga mam dla ciebie informację! W ten piątek 13.04 ukaże się kolejny rozdział. Rozdział będzie długości pierwszego natomiast następny, który ukaże się na blogu w ten weekend (tak ten weekend) będzie dwa razy dłuższy i będzie on wprowadzeniem do głównego wątku fabuły. Wraz z rozdziałem 3 akcja nabierze tępa :) Myślę, że naprawdę warto czekać na rozdział trzeci. 

Czego możemy spodziewać się w rozdziale drugim?
Bohaterowie po spędzonej nocy w celi pod eskortą straży wyruszają do Yellowheart. Oczywiście nie zabraknie podczas podróży tajemnic, czy niespodzianek :) O to już zadbałem. 
Co takiego niesamowitego będzie w rozdziale 3? 
Rozdział trzeci rozpocznie główny wątek opowiadania. Jeśli w ogóle czytasz tego bloga ; ) i zaciekawiło cię owe opowiadanie to rozdział 3 będzie na pewno wielką niespodzianką i dostarczy myślę dużo emocji. W części 3 poznamy wielu nowych bohaterów. Zobaczymy jak trójka młodych bohaterów radzi sobie na arenie. Poza tym to co zobaczą na Yellowheart odmieni ich życie na zawszę... :)

TAK WIĘC ZAPRASZAM DO ŚLEDZENIA LOSÓW SIEROT Z GARDENWALL.



Po 3 rozdziale kolejne będą ukazywać się regularnie co tydzień, jeśli któryś miałby się nie ukazać na czas to na pewno poinformuję o tym. 


Zapraszam również do korzystania z adresu cfyh.prv.pl :)



Zachęcam wszystkich do czytania :)


poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Rozdział 1.


Rozdział pierwszy – Sieroty.


Jak co wieczór siedziałem w raz z Derbe i Cilkeltem na wzgórzu niedaleko wioski. Derbe żmudnie rozpalała ognisko, a Cilkelt wpatrywał się w gwieździste niebo łamiąc dla Derbe patyki na opał. Ja natomiast odwiązałem sznureczek i wyjmowałem kolejno dzisiejsze łupy z worka.
-Cztery bochny świeżo upieczonego chleba, dwie litrowe butelki wody, trzy porcelanowe kubki, srebrny lekko zardzewiały sztylet – Zawołałem. Oni nie zwrócili na mnie uwagi.
-Czy wy mnie w ogóle słuchacie? – Spytałem. Bez efektu. Derbe i Cilkelt wymieniali się spojrzeniami, uśmiechami udając, że rozpalają ognisko. Nic na to nie poradzę – Pomyślałem wzruszając oschle ramionami. Trzymamy się naszą trójką już cztery lata. Oni ewidentnie mają się ku sobie. Są nierozłączni.
Gdyby nie doszło do wojny może nie walczylibyśmy kradnąc każdego dnia po to by przeżyć. My sieroty z Gardenwall każdego dnia walczymy o przeżycie. Czasami, kiedy nikt nie widzi płaczę borykając się z myślami jak to było by mieć rodziców, budzić się w łóżku, podnosić głowę grzaną przez promienie słoneczne padające przez okno i zasiadać do stołu w raz z rodzicami. Nigdy nie znałem swoich rodziców, oni też nie.
Od lat żyjemy z kradzieży. Gardenwall – miasto kupców to dla nas złodziejaszków miejsce idealne na żer. Dni są ciepłe, musimy kraść sporo wody. Często bywa, że jesteśmy spragnieni. Picie zdobyć znacznie ciężej niż żywność. Noce spędzamy w pobliskiej opuszczonej jaskini u podnóży gór Urrilfariod. Niegdyś ową jaskinie pewnie zamieszkiwała jakaś paskuda, na szczęście wyniosła się stąd i zostawiła nam swój dom. Codziennie, gdy słońce budzi się ze snu rażony jego promieniami lekko podnoszę głowę, ręką zasłaniam oczy i myślę. Myślę każdego dnia o tym by się stąd wyrwać, zmienić coś w swojej nędznej, żebraczej egzystencji, ale nie mogę. Nie mam siły.
-A może spróbujemy sił na Yellowheart? – Spytałem spoglądając na Derbe i Cilkelta.
-O, czym ty bredzisz? – Odparł pogardliwie Cilkelt.
-Nawet sobie tak nie żartuj – Dodała Derbe spoglądając na mnie złowieszczo.
Nie odezwałem się. Zakłopotany ich reakcją i spojrzeniem na sobie udałem, że grzebie coś w plecaku. Mimo to wydaje mi się, że Yellowheart to całkiem dobre rozwiązanie, jeśli chcemy się wybić. W końcu, co mamy do stracenia? Czy nasze życia aktualnie są cokolwiek warte? Czemu by nie zaryzykować?
Yellowheart to miasto-arena. Wielki kompleks przeróżnych aren, mieszanki krajobrazów. Co roku 50 nowych uczestników zostaje dostarczonych, jako gracze – uczestnicy, nowicjusze. Większość to wyłapani nieletni przestępcy, ale niektórzy zgłaszają się sami by spróbować szczęścia. Z 50 nowicjuszy przeżywa tylko 10 i tych 10 ma wybór albo zostać na arenie, jako doświadczony wojownik i brać udział w tutejszych turniejach, konkursach albo odejść z nagrodą pieniężną i zacząć życie na nowo.
Słońce zaczyna zanikać.
-Cincal musimy się zbierać – Woła mnie Derbe. Nie jest daleko, chyba widzi moje zamyślenie, dlatego nawołuje jakbym był kilometr stąd.
Kiwam głowom na znak, ze rozumiem. Chowam przedmioty, które wyjąłem z powrotem do plecaka, podnoszę się z ziemi. Spoglądam jeszcze chwilkę na piękny widok zachodzącego słońca, po czym zarzucam plecak na ramie. Derbe, oraz Cilkelt stoją już z pakunkami na plecach gotowi do drogi.
-Cincal pośpiesz się – Pogania mnie Cilkelt. -  Przecież wiesz, jakie to ryzyko wracać po zmroku – Przypomina m jakbym nie wiedział. Chcę zrobić ze mnie głupka. Jeszcze ten jego wymuszany uśmieszek, jak on mi działa na nerwy. Podnóża gór są około półtorej godziny pieszej drogi stąd. Musimy przejść przez las, gdzie podobno w nocy wychodzą stamtąd Ściemniaki – potwory, paskudy, nadludzie.
Co prawda nie spotkałem jeszcze żadnego z nich, ale kradnąc w Gardenwall czasami można usłyszeć jak mieszkańcy gawędzą między sobą o owych potworach. Podobno mają pazury ostre jak brzytwy długości czarownicy, kły jak wilki, zielone oczy widzące w ciemności, oraz brązowe lub białe futro. W jeden z gazet nawet było napisane o zbliżenia się tajemniczej kreatury do murów miasta. Strażnicy ciężko ranili kreaturę, mimo tego ta uciekła. Las przeszukano i nic nie znaleziono.
Kompani cały czas mnie poganiają – Bo będziesz wracał sam. – Mówi Cilkelt. Ja natomiast wyciągam z kieszeni moich porozdzieranych spodni. Skrawek kartki, który zawszę mam przy sobie. Widnieje na nim tekst:

„Stworzyłeś Panie człowieka, dałeś mu marzenia. Stworzyłeś Panie zło, dałeś nam cierpienie. Głupi ten, kto marzy a nic nie robi, jeszcze głupszy ten, kto marzyć nie potrafi. Ja – Istota żywa, serce bicia swego słyszę. Póki serce me uderza mam marzenie. Żyję. Codziennie rozpadam się, sklejam i ponownie kruszę. Nie! Nie poddam się. Uważaj, komu odbierasz wolność, bo wchodzisz na grunt niebezpieczny. Człowiek bez wolności to nie człowiek bez marzeń, Pochodnie zgasić łatwo, ale i rozpalić ponownie można. Miej się na baczności, gdyż grunt z marzeń jest sklejony.”

Nie wiadomo, kto jest jego autorem, znalazłem ten kawałek papieru na ziemi. Kartka sponiewierała się miotana przez wiatr. Tekst strasznie mi się spodobał. Spoglądam na niego by poprawić sobie humor. Patrzę na niego teraz, tekst znam na pamięć. Patrzę i uśmiecham się. Czuje jak coraz to chłodniejszy wiatr delikatnie łaskocze mnie po twarzy. Mam ochotę wyciągnąć dłoń i spróbować dotknąć słońca. Ah, tak bardzo chciałbym być kimś – Mówię w myślach. Kiwam nerwowo głowom, chowam skrawek papieru do kieszeni i podbiegam do kompanów.
-Co ty taki uśmiechnięty – Pyta Cilkelt. Chcę mnie sprowokować. Zdenerwować.
-Nie wolno mi? – Pytam.
-Ni…
-Chłopaki dajcie spokój – Wtrąca się Derbe przerywając Cilkeltowi. Cilkelt wymienia się z dziewczyną spojrzeniami, po czym odpuszcza sobie docinki skierowane we mnie i mówi stanowczo – Ruszajmy.
Ja i Derbe kiwamy głowami i zaczynamy schodzić z pagórka. Podążamy przez piaszczyste, pokryte większymi, mniejszymi kamykami ziemie. Prosto do naszej groty, z dala od dróg, gdzie mogliby przechadzać się strażnicy albo kupcy. Gwiazdy zaczynają rozsypywać się na niebie. Wśród gwiazdek pojawia się też księżyc – rogal. Idę z podniesioną głową do góry podziwiając piękno gwieździstego nieba z czuwającym nad swoimi dziećmi ojcem – księżycem.
Zaczyna robić się coraz chłodniej. Rozważam założenie kurtki, spoglądam na kompanów idących przede mną. Oni na razie nie zakładają grubszego odzienia, więc i ja sobie daruję w końcu nie mogę być gorszy od nich.
Po pewnym czasie wchodzimy do lasu. Drzewa są dość gęsto rozstawione, ale ich gęste igiełki i tak zasłaniają sporą część światła.
Zbliżamy się do końca lasu, gdy nagle Derbe zastyga bez ruchu..
-Słyszeliście? – Pyta, nasłuchując w skupieniu.
-Że, co? – Pyta Cilkelt.
-To pewnie Ściemniaki. – Odpowiadam żartobliwie wzruszając ramionami.
-Cicho. – Szepcze nerwowo Derbe. – Te dźwięki, one dochodzą gdzieś stamtąd – Pokazuje palcem na krzaki. – Tam ktoś jest.
Rzeczywiście było słychać, że ktoś lub coś szeleści w krzakach. Cilkelt najprawdopodobniej też zaczął słyszeć szelest, ponieważ dobył z za paska swój srebrny sztylet. Również wyjmuję nóż. Jedynie Derbe cały czas skupiona nasłuchuje się szelestu i stara podążać za odgłosami wzrokiem. Wszyscy stoimy obok siebie przygotowani na obronę. Co to może być – Pytam siebie w myślach. –Ściemniaki? Nie na pewno nie, to tylko bajki. Może wilk? Jakiś inny potwor? A może strażnicy? Nie! Strażnicy odpadają, te szelesty na pewno nie należą do ludzkich.
Szeleszczenie liści nasila się coraz to mocniej i zbliża do nas. Derbe gania wzrokiem dźwięki, ale te coraz bardziej krążą wokół nas. W końcu wydaje się jakby zagrożenie było metr od nas. Nadal nic nie widać. Moje ręce z nerwów zaczynają się pocić. Cilkelt też najwyraźniej się denerwuje, z jego czoła zlatują krople potu.
-Jest blisko – Informuje Derbe.
-Co ty nie powiesz – Odpowiada sarkastycznie Cilkelt zaciskając jeszcze mocniej nóż.
Dźwięki po chwili kompletnie znikają. Tak jak nagle pojawiły się ów dźwięki, tak nagle zniknęły. Zastanawia mnie to, że nie było słychać jak się oddalają, po prostu jakby istota usiłująca nas zaatakować rozpłynęła się w powietrzu.
-Co to do cholery było – Słyszę nerwowy głos Cilkelta, a po chwili zgrzytanie jego zębów. Spoglądam w jego stronę. Cilkelt chowa nóż za pas i ociera ręką pot z czoła. W sumie to gdyby jednak tajemnicza istota zaatakowała to on miałby największą szanse na przeżycie. Jest o głowie większy ode mnie, dobrze zbudowany i potrafi do perfekcji używać noża. Co się dziwić, jego brat uczył go posługiwania się sztyletami.
Cilkelt gdyby tylko miał więcej noży zapewne rzucałby nimi. Oprócz zwykłej walki potrafi precyzyjnie rzucić nożem i uśmiercić tym samym przeciwnika jedynym rzutem. Kiedyś miał 5 srebrnych noży. To było rok temu, ja miałem 15 lat, on 16 a Derbe 14. Cała nasza czwórka postanowiła przemierzyć szmat drogi by dojść do Esrust – miasta kończącego nasze Królestwo wody. Tak czwórka… trzymaliśmy się we czwórkę. Była z nami jeszcze Dija. Nigdy nie zapomnę tego dnia. Te postacie… To wtedy Cilkelt stracił swoje 4 srebrne sztylety – pamiątkę po bracie. Wtedy mała Dija zginęła…
-Lepiej się stąd wynośmy – Informuje Derbe. Natychmiast przestaję odchodzić wspomnieniami w dawne czasy i odzyskuję trzeźwość umysłu. Podnoszę głowę. Zaciskam zęby.
-Ruszajmy. – Mówię.
Cilkelt przytakuję. Poprawiam plecak zarzucając go bardziej na plecy i ruszamy dalej. W końcu rozganiamy ręką ostatnie iglaste gałązki i wychodzimy z lasu. Przed nami widać góry. Wielkie, posypane na górze lśniącym bielą śniegiem Urrilfariod w zasięgu naszego wzroku. Ciekawi mnie strasznie, co jest za górami. Urrilfariod wydaje się jakby nie miały końca. Według map jest tam królestwo ognia. Gdybym tylko miał odpowiedni sprzęt, wiele jedzenia to, kto wie czy nie podjąłbym się pokonania ich. Ale to tylko marzenia – Kiwam głową. Jestem złodziejaszkiem, dzieckiem, nie powinienem myśleć o tym, co nieosiągalne. Poza tym plotki głoszą, iż w Urrilfariod żyją krasnoludy, nawet widziano podobno latającego nad nimi smoka. Ciekawe czy to prawda – Drapie się po brodzie nie zwalniając kroku. Coraz bardziej zbliżamy się do podnóża gór.
Derbe i Cilkilt rozmawiają i chichoczą idąc obok siebie. Wyjmiesz mi z plecaka płaszcz – Słyszę Derbe.
-Tak. – Mówi Celkilt i wyjmuję ubranie z jej plecaka. Czarny płaszcz, Derbe to rarytas wśród łupów. Czarny, skórzany płaszcz jest tak cieplutki, że zimą robi jej za dodatkowe przykrycie śpiwora.
W końcu docieramy do naszej jaskini. Przeciskamy się przez kamienie. Swego czasu musieliśmy zamaskować wejście głazami, by ktoś nas nie splądrował. Taka grota to świetnie miejsce, nie trzeba rozpalać ognia, śpiwory i skórzanie nakrycia w zupełności nam starczą. Jest już późno. Wszyscy rzucamy plecaki na ziemie, widzę jak Cilkelt przeciąga się – Za dużo emocji jak na jeden powrót ze wzgórza – Mówi zmęczony, siadając na ziemi. Derbe również siada. Robię to samo.
-Nie wiem jak wy, ale ja położę się spać – Oznajmia chłopak.
-Ja też – Przytakuję Derbe – Dobranoc.
Milczę. Mam już tego dość. Czuje się jak ich pies, jakbym był niepotrzebny. Zaczynają ogarniać mnie depresyjne myśli. Przecież nic nie potrafię z wyjątkiem kradzieży, w której i tak są ode mnie lepsi. Momentalnie zaciskam pięści i uderzam w kolana – Wyrażam w ten sposób swoją złość. Przyjaciele nie zwracają na mnie uwagi, wygrzebują z plecaka śpiwory. Otwieram plecak, wyjmuję z niego również śpiwór, poduszkę, oraz kawałek chleba zawiniętego w papier. Jestem zmęczony po dniu całym dniu, chleb przez to smakuję jak ciasto. Oh, zjadłbym kawałek ciasta, najlepiej czekoladowego.
Wkładam rękę do kieszeni. Mam około 15 koron, to niedużo – Stwierdzam. Pod pieniążkami na samym dnie kieszonki wyczuwam kartkę papieru. „Stworzyłeś Panie człowieka, dałeś mu marzenia. Stworzyłeś Panie zło, dałeś nam cierpienie” – Cytuję w myślach tekst, widniejący na kartce. Nie muszę go wyjmować znam go doskonale na pamięć. Odgryzam piętkę, zawijam chleb w papier i wkładam go do plecaka. Wyjmuję śpiwór. Słyszę chrapanie. To pewnie Cilkelt – Mówię sam do siebie.
-Cincal śpisz? – Słyszę cichutki, zaspany głos Derbe.
-Nie jeszcze.
-Przepraszam – Pomrukuję dziewczyna.
-Za co? – Spoglądam na nią, leży w śpiworze przykryta płaszczem. Dziwi mnie jej przygnębiony wyraz twarzy. Dziewczyna milczy spuszczając wzrok. – Za co? – Pytam ponownie.
-Dija…
-Koniec! – Przerywam. Przez chwilę, boje się, że obudzę Cilkilkelta, ale on przewraca się tylko na drugi bok chrapiąc przy tym niemiłosiernie.
-Ja naprawdę przepraszam – Słyszę jak mówi do mnie Derbe. Nie mam ochoty jej słuchać. Wchodzę do śpiwora i kładę głowę na poduszczę w przeciwnym kierunku do nich. – Powinieneś z kimś o tym porozmawiać, wiesz to ci dobrze zrobi. – Staram się jej nie słuchać. W gałkach ocznych zaczynają zbierać mi się łzy. Nie mogę płakać! Nie teraz. Ja… Ja po prostu nie chcę płakać. Nie będę i tyle! Muszę być silny. Zamykam oczy i zaciskam zęby. Staram się usnąć.
Widzę Dije. Spoglądam na nią z niedowierzaniem – Co ty tu robisz? – Pytam. Dziewczyna odgarnia dłonią swoje piękne złote, długie, lekko kręcone włosy – Przyszłam powiedzieć ci… - Spogląda na śpiących przyjaciół.
-No, co? – Pytam. – Co powiedzieć? – Podnoszę głos.
Dziewczyna znowu spogląda na mnie, nie wiem, czemu nie mogę dostrzec jej ust. Sądząc po jej kącikach ust uśmiecha się. Jakieś dziwne światło pada na jej twarz. Skąd to światło? – Zastanawiam się.  Promienie światła padają na jej twarz przez jej blady kolor skóry nie da się zauważyć wielu szczegółów jej twarzy, chociażby ust.
-Ja… Ja nie mam dużo czasu Thao – Wymrukuję.
-Taho? – Moje ręce sztywnieją, nogi również po chwili całe moje ciało sztywnieje. Wlepiam w nią wzrok a po głowie cały czas chodzi mi słowo „Thao”.
-To naprawdę ty – Mówię. Dziewczyna milczy. Podchodzi bliżej, teraz mogę dojrzeć jak się uśmiecha, mogę też dojrzeć jej załzawione oczka. Jest śliczna. Dziwi mnie, dlaczego jest ubrana w białą suknie. Uświadamiam sobie jednak, że to duch albo coś w tym stylu, może anioł. Wygląda naprawdę pięknie, jak nigdy dotąd.
Wychodzę ze śpiwora. Przytulam ją mocno. – Taho! – Krzyczę – To naprawdę ty. Dija to naprawdę ty! Nikt inny by mnie tak nie nazwał.
-Ja naprawdę nie mam dużo czasu – Mruczy cichutko. Puszczam Dije i wpatruje się w jej śliczną białą twarz.
-Jest tyle rzeczy, o które chciałbym cię spytać – Oznajmiam, czuję po chwili jak wbrew mojej woli łzy spływają mi po policzkach.
Nie teraz – Informuje dziewczyna. – Chcę ci powiedzieć byś się nie poddawał.
-Nie poddawał? Nie rozumiem.
Dziewczyna zaczyna krwawić z ust. Zjeżdżam wzrokiem trochę niżej i dostrzegam ostrze miecza, co przebiło ją na wylot. – Dija! – Krzycze. Przyglądam się jej. Dija pada na kolana, a za nią stoi mężczyzna w czarnym kapturze. Ten sam cholerny mężczyzna z tamtego dnia…
-Po prostu się nie poddawaj – Mówi Dija. Słychać jak krztusi się krwią. – Obiecaj mi, że się nie poddasz.
-Yhy. – Przygryzam mocno dolną wargę, łzy lecą mi strumieniem po twarzy – Obiecuję. – Kiwam głową. Dziewczyna uśmiecha się i pada plackiem na ziemie. Taka bezbronna… leży w posoce. Jest tak samo jak wtedy… ten sam mężczyzna w kapturze, ta sama obietnica. Co się do cholery dzieje?
-Kim jesteś! – Krzyczę. Spoglądam po sekundzie na Cilkelta i Derbe, ale oni śpią jak zabici. – Nie śpijcie! Pomóżcie mi! – Wołam. Bez rezultatu. Zabójca podchodzi do mnie, bierze zamach mieczem…
Nagle budzę się. Koło mnie siedzi Derbe – Cincal, bądź cicho! – Rozkazuje pół szeptem.
-Co się dzieje – Pytam zaniepokojony. Nie mogę dojrzeć Cilkelta. – Gdzie on jest? – Pytam.
Derbe zakrywa mi usta, słyszę, że z zewnątrz jaskini dochodzą jakieś głosy. Kilka osób rozmawia. To głos Cilkelta, a te inne to pewnie strażnicy – Uświadamiam sobie.
Do jaskini wchodzi strażnik w złotej, lśniącej zbroi. Wyciąga miecz.
-Więc to wy barbarzyńcy zabiliście tamtych kupców nieopodal lasu – Mówi.
Patrzę z niedowierzaniem na Derbe i nie rozumiem, o co mu chodzi.
-Gdybym to ja decydował o waszym losie to byście zginęli! – Krzyczy strażnik. – Niestety mam rozkaz takich jak wy, którzy umieją walczyć dostarczyć do Yellowheart.