Rozdział Drugi – Podróż.
„Los, szachraj z niego. Odbierając mi wolność
odbiera mi to, do czego zostałem stworzony – marzenia. Usuń się chmuro fatum,
co nade mną pikujesz, Usuńcie się chmury fatum z nad ziemi, co deszczem traktują
duszę mą.”
Kompletna
ciemność. Gdzie my idziemy? Na głowę nałożony mam worek, Derbe i Cilkelt też
zapewne. Czy ja dobrze słyszałem? Yellowheart? Czy tam nas prowadzą? Nie… to
niemożliwe, przecież my tak sobie nie dalibyśmy rady. Zaraz, zaraz! Strażnik mówił
coś o zabójstwie kupców w pobliżu lasu. Czy kupców mogła zabić ta sama istota,
co ją słyszeliśmy? – Słyszę jak ślina zatrzymuje mi się w gardle, a przez ciało
przechodzą dreszcze. Rozumiem. Ktoś lub coś zabiło
podróżujących kupców a władzę myślą, że to my – Nie jest dobrze… - Dumam.
Idziemy już dobre parę godzin, czuje moje wyjałowione od braku wody wargi.
Napiłbym się czegoś. Może poprosić strażnika o wodę? –Nie – Drę się w myślach –
Zabiłby mnie, albo poważnie ranił.
Nagle
strażnik popycha mnie do przodu, po chwili szybkim ruchem ściąga worek z głowy.
–Doszliśmy do Gardenwall, tu spędzicie noc. – Słyszę głos z tyłu.
Jesteśmy
pod bramą Gardenwall, strażnicy wpuszczają nas do środka. Nie jestem
przyzwyczajony do wchodzenia główną bramą. Zazwyczaj wchodziliśmy od tyłu –
przy uszkodzonej części muru. Rozglądam się. Widzę Idących cicho, prowadzonych
przez straż kompanów. Chcę do nich krzyknąć, w ostatniej chwili przygryzam
język. Idziemy uliczkami miasta. Mijamy fontannę, najpiękniejsze miejsce tego
miasta. Obok fontanny zawszę siedzi grajek przygrywający na harfie, a pod
nogami ma kapelusz, do którego ludzie wrzucają kilka koron. Widok dziewczyn
siedzących na murku w szykownych strojach również potrafi przyciągnąć oko.
Gdybym tylko miał dużo pieniędzy zebrałbym się na odwagę i porozmawiał z jedną
z nich. Podążamy dalej. Przechodzimy koło gospody „Pod Niebieskim Okiem”, udaje
mi się usłyszeć śpiewy dochodzące z owej gospody „Okrutny los, znów śmieje się. Jest mi niedobrze, jest mi z tym źle…” –
Śpiew po chwili zanika zagłuszony przez przejeżdżający wóz kupiecki. Później
jesteśmy już zbyt daleko bym mógł go usłyszeć.
Na
horyzoncie widzę więzienie. Kryminał w Gardenwall – okropne miejsce. Byłem tam
raz na sam widok zdaje mi się jakbym czuł okropny odór powiązany z tym
miejscem. Pamiętam to… Na samą myśl robi mi się nie dobrze. Było to 4 lata
temu, kiedy ukradłem jabłko ze stoiska, myślałem, że nikt nie widzi. Myliłem
się. Byłem błędnie przekonany o swoim
sukcesie. Szedłem jedząc sobie przepyszny, słodziutki, czerwony owoc, gdy
usłyszałem krzyk – Straż! – Zatrzymuje się, zamieniam się na kilka sekund w
słup soli. – Ten dzieciak! Ukradł mi jabłko – Słuch mnie nie myli, mózg też nie
i daje wyraźnie do zrozumienia, że to chodzi na pewno o mnie. Nie odwracam się
by zweryfikować czy owe domysły są prawdziwe. Ruszam biegiem przed siebie.
Wbiegam do jakiejś wąskiej uliczki. Biegnę ile sił w nogach, mijam stragany
kupieckie. Słyszę jak sprzedawcy niczym roboty widząc człowieka – biegnące dziecko
powtarzają tekst w stylu: „kup pan… u mnie najtaniej”. Zbliżam się do wylotu
uliczki. Zaraz, zaraz.. Wylotu? Nie wierzę. Przede mną stoi mór. – Jest wielki
– Myślę.
Nie
zatrzymuje się. Pędzę dalej jak oszalały, nie wiem czy to wyobraźnia plecie mi
figle w postaci omamów słuchowych, ale wydaje mi się, iż słyszę jak podąża za
mną równie szybkim biegiem, co ja kilka osób. – Pewnie strażnicy. – Krzyczę w
myślach.
W tej
samej chwili pojawiają mi się w głowie obrazy zimnej, wilgotnej celi. Ogarnia
mnie przeczucie, że tej nocy nie dojrzę plejady gwiazd na niebie. Żeby, chociaż
było w celi okno – Dumam. Słyszę jak biegnące za mną postacie zbliżają się raz
po raz bliżej moich pleców. To koniec. – Mówię sam do siebie zdyszanym głosem,
zwalniając krok. Do moich mięśni chyba doszły te złe wieści. Wieści o nie
spędzeniu tej nocy na wolności. Tak to pewne. Nie mam już siły.
Mur
nie jest już tak daleko. Opieram się na swych kolanach i dyszę makabrycznie.
Leje się ze mnie jak z wiadra. Nawet gdybym dobiegł do muru i tak jest za duży,
nie przeskoczę go. – Stwierdzam.
Odwracam
się.
-No,
no koleżko. Ukradłeś to jabłko? – Zanim obejmę postać całą wzrokiem to już
wiem, że to strażnik. Ten charakterystyczny ton głosu… Ta pogarda dla nas –
dzieci, złodziejaszków.
Już
chcę odpowiedzieć stanowcze „Tak”, gdy spostrzegam, że nie mam przy sobie tego
jabłka. Musiałem wyrzucić je uciekając. Kompletnie o nim zapomniałem.
-Ale
ja nie ukradłem żadnego jabłka. – Oznajmiam.
Oby uwierzył. Zaciskam mocno kciuki. Moje ręce zaczynają drżeć. Strażnik
chyba zauważył, że się boję, bo spogląda na mnie tak przeszywająco, że aż czuję
jakby jego wzrok był włócznią i przebijał mnie na wylot.
-Kłamliwy
szczeniak! – Warczy. –Widziałem jak uciekasz z owocem w ręku, wyrzuciłeś go
dopiero wbiegając w tą uliczkę. Niedobrze. – Myślę. – Będę miał problem. Łzy zbierają mi się w oczach.
Widzę
jak do strażnika dobiega dwóch innych – To ten dzieciak? – Mówi jeden z nich, a
drugi potwierdza skinieniem głowy. – Ta,
i to jeszcze kłamca. 3 Noce w celi to mu się odwidzi. – Mówi trzeci zachryple.
To
były jedne z trzech najgorszych nocy, jakie przeżyłem, z wyjątkiem śmierci
Diji, ucieczce przed wilkami i zatrucia ognistymi jagodami.
Jesteśmy
przed bramą więzienia. Strażnicy witają się, szepczą coś między sobą i brama
zostaje otwarta. Strażnik łapie mnie za kark i decyduje gdzie mam iść. Cilkelt
i Derbe idą chyba tuż za mną. Ciężko rozpoznać ich kroki, kiedy idzie z nimi
jeszcze 4 stróży. Przechodzimy przez opustoszony spacerniak. Podchodzimy do
wielkich drewnianych drzwi pilnowanych przez stojących naprzeciwko siebie,
uzbrojonych żołnierzy Gardenwall. Straże przepuszczają nas.
Podążamy
na wprost korytarzem. Na ścianach przyczepione są pochodnie. Oszczędzają cały
czas na elektryczności. – Wnioskuję.
Skręcamy
w prawo. Widać schody. Wchodzimy na górę, jeszcze tylko kilka minut chodu i
docieramy do celi. – Tu spędzicie noc. – Oznajmia jeden ze strażników
popychając mnie do środka. Cilkelt i Derbe także zostają wepchnięci. Strażnik
zasuwa kraty i przekręca kluczem, chwilę patrzy na nas i niebawem odchodzi, a
za nim pozostali stróże.
-Słyszeliście!
Wyślą nas do Yellowheart. – Wrzeszczy Derbe, przełamując ciszę, jaka nas
ogarnęła.
-To
tak jak wyrok śmieci. – Westchnął Cilkelt, a w jego głosie pobrzmiewała
szczypta obojętności charakterystyczna dla niego. Cilkelt zazwyczaj niczym się
nie przejmował, ale dało się wyczuć strach i zakłopotanie w tym, co mówi. W
końcu trafić na Yellowheart to tak jak usłyszeć „wkrótce umrzesz, nie ma dla
ciebie nadziei”.
-A
może mamy jakąś szansę? – Wtrącam się. – Może warto spróbować.
-O,
czym ty bredzisz? Wszyscy dobrze wiemy, ze powybijają nas jak mrówki. –
Odpowiada pogardliwie Cilkelt.
-Co
mamy do stracenia? – Pytam. Przyciągam na siebie wzrok Derbe, która rozczesuje
palcami swoje gęste, czarne włosy.
-Ty
naprawdę myślisz, że możemy być w tej 10 wygranych? – Śmieje się Cilkelt.
Przez
chwilę patrzę na niego i wstrzymuję oddech. On naprawdę nie chcę spróbować.
Zero w nim nadziei. – Co potrafisz? Władasz dobrze mieczem? Potrafisz strzelać
z łuku? Masz wzrok elfów? Siłę krasnoludów? Doświadczasz likantropii o
zachodzie słońca? Może jesteś wampirem? A może posiadasz jakieś inne nad
przyrodzone umiejętności… - Zaczyna wymieniać Cilkelt, ale przerywa mu Derbe.
-Dość!
– Wykrzykuję. – Cincal ma rację, po prostu będziemy trzymać się we trójkę. W
ten sposób przeżyjemy.
-Pffff…
- Parska chłopak. – Ten gnojek nic innego oprócz kradzieży nie potrafi, a ty
wcale nie…
-Gnojek?
– Przerywam. – Kogo nazywasz gnojem?
-Natychmiast
macie przestać! – Wrzeszczy Derbe. – Bójka to ostanie, czego nam trzeba.
Cilkelt
spluwa na ziemię, dając znak, że ewidentnie gardzi moją egzystencją. Ja nie
reaguję. Staram zachowywać się jakby nic się nie stało. Celę ogarnia niezręczna
cisza. Derbe skacze wzrokiem między mną a Cilkeltem. Cilkelt rozciera butem
swoją ślinę. Ja natomiast drapie się po głowie i obserwuję ich.
-Spędziłem
tu 3 noce, na jedzenie nie ma, co liczyć. –Oznajmiam nieśmiałym tonem.
-W
porządku. – Uśmiecha się Derbe. – Spodziewałam się tego.
-Taa.
– Przytakuję Cilkelt, całkiem dobrotliwym tonem w przeciwieństwie do tego,
który zaprezentował chwilę temu.
-To
jak kładziemy się spać? – Zadaje pytanie.
-Racja
powinniśmy się kłaść. –Rzekła Derbe drapiąc się po plecach. Drapiąc się? Nie.
Ona czegoś szuka. – O cholera! – Krzyczy. – Wszystkie nasze rzeczy zostały w
jaskini.
-Taa,
w jaskini? – Spogląda obrażony jak dziecko Cilkelt. – Te zapuszkowane mięśniaki
nam je zabrały.
-Czyli
śpimy na ziemi? – Spytała dziewczyna. Kiwnąłem głową. Jej wzrok nie wyglądał na
zadowolony w końcu to dziewczyna.
W tej
samej chwili usłyszałem kroki. Były dość głośne, więc myślę, że kompani też je
usłyszeli. Derbe wstrzymała na chwilę oddech a Cilkelt… Cilkelt przestał
rozmazywać butem ślinę po ziemi.
-Ktoś
idzie. – Informuję.
Wszyscy
wsłuchujemy się w kroki. Widać pochodnie, czterech strażników i… Widać chłopca
i dziewczynę prowadzonych przez nich. Gdzie ich prowadzą? Zaraz. Nasza cela
jest ostatnią. Oni idą w tą stronę. Dorzucą ich do nas? – Zastanawiam się.
Ten
sam strażnik, który wepchnął mnie do celi otwiera ją ponownie. – E wy! Wasza
trójka. Nie ruszać się, macie nowych gości. – Mówi donośnym głosem, wpycha
dwójkę nastolatków do nas. Zamyka celę, chwile się patrzy, chwilę potem wyciera
dolną wargę i mówi:
-Chętnie
obejrzę jak wasza 5 wyżyna się na arenie. – Śmieje się, odwraca i wraz z innymi
strażnikami idzie, a w oddali słychać jego pogardliwy krzyk:
-Udanej
nocy!
Patrzę
na chłopaka. Jest podobnej budowy jak Cilkelt. Nowy więzień ma długie proste
blond włosy, ale zaraz! Co to? Dostrzegam długie, charakterystyczne uszy.
Czyżby to był… Niemożliwe ten chłopak to elf! – Patrzę pełny podziwu na elfa.
Derbe i Cilkelt także musieli dojrzeć jego uszy, bo dyskutują na ten temat.
Spoglądam
na dziewczynę, pierw na jej uszy – są normalne. To człowiek jak my. Wygląda na
15, góra 16 lat. Jest śliczna. Dziewczyna ma bladą, gładką cerę, błękitne oczy
i długie bursztynowe włosy. Kogoś mi przypomina. Tak… - Przeskakuję chwilę po
wspomnieniach w głowie. – Nie ma wątpliwości przypomina mi Diję.
-He.
Nowi? Wy też zostaliście skazani na śmierć? – Pyta tym samym, wkurzającym coraz
mocniej pogardliwym głosem Cilkelt.
-Na
śmierć? – Dziwi się elf, a na jego twarzy pojawia się delikatny uśmiech. – O
nie, nie. Ja trafię na Yellowheart, ale nie zamierzam zginąć, a dziewczyna? Nie
znam jej.
-Phii,
patrz Derbe kolejny… - Cilkelt zaciska pięści. – Może jak dostaniesz w swój
elficki łeb to zaczniesz myśleć racjonalnie.
Bursztynowłosa
dziewczyna przygląda się im. Na jej twarzy wypisany jest strach. Boi się – Tak
jak ja. Ciekawe tylko, czego – tego, że zaraz dojdzie do bójki między elfem, a
Cilkeltem czy jutra?
Nic
bardziej mylnego. Cilkelt doskakuje ciężko do elfa. Zdenerwowany dniem
nastolatek trzyma gardę wysoko przed swoją twarzą. Nowy przybysz nie wygląda na
silniejszego od Cileklta, co prawda są podobnej budowy ciała, ale to elf…
Trzeba uważać. Powinienem powstrzymać ich, lecz liczę na porażkę przyjaciela.
Zdenerwował mnie. Należy mu się.
Rozjuszony
kompan wymierza szybki cios prawą ręką w twarz elfa i po chwili… Cilkelt, leży
plackiem na ziemi. Elf złapał jego dłoń tuż przed swoim nosem i podciął go.
Ten
elf… On położył w kilka sekund Cilkelta. – Stwierdzam patrząc na leżącego
przyjaciela, który usiłuje coś wykrzyczeć z nerwów.
-Jestem
Aus. – Słysze elfa. – Miło mi was poznać. Wy też traficie na Yellowheart?
-Tak.
– Wyrywa się Derbe. Spoglądam na nią ukratkiem. Dlaczego nie przejęła się
Cilkeltem? – Dumam. – Przecież są nierozłączni. A może… może też ją wkurzał?
Hm. W końcu Derbe to też człowiek i ma nerwy, a Cilkelt jej też dał powód by je
naruszyć.
Najeżdżam
wzrokiem na dziewczynę, ona również na mnie. Nasze spojrzenia krzyżują się.
Ślicznotka rumieni się i odwraca wzrok. Robię to samo. Podobam jej się? –
Myslę. – Nie, taka osoba jak ja miałaby się jej spodobać? A może? W końcu nie
jestem chuderlakiem, mam mięśnie, umiem zadbać o pożywienie i wodę, jakoś sobie
radzę. Nie… nie mam u niej szans. – Patrzę na swoje poobdzierane łachy. –
Gdybym miał normalne ubranie… Może wtedy? W tej samej chwili z ziemi wstaje
Cilkelt. – Ty gnoju! – Krzyczy. – Przewróciłeś mnie i myślisz, że ujdzie ci to
na sucho? Awanturnik ponownie zaciska pięści i gotuje się do ataku. To samo
robi Aus. – Nie jest dobrze. W jednej chwili moją uwagę zaczyna zwracać nowa
przybyszka. Nieznajoma bierze parę bardzo głośnych wdechów, a z jej ust
wydobywa się spokojny pisk? Melodia? Coś pięknego. Z jej ust zaczynają wydobywać
się słowa. – Co to za język? – Zastanawiam się. Pierwszy raz słyszę tego typu
słowa.
Niedługo
potem nieznane mi słowa zostają zastąpione słowami w naszym języku. Ten śpiew…
Coś niesamowitego, jest piękny. Te słowa… skąd ona zna taką piękną piosenkę?
„Chcę wzbić się
ponad chmury niczym ptak. Pragnę anielskich skrzydeł, co wyniosą ponad mury
mnie. Daj mi panie skrzydeł anielskich. Grajcie serafiny, lecę wraz z wami.
Oooo serafiny! Lecę z wami. I ty wietrze, co wieczorem grasz na drzew liściach
nie chciałbyś skrzydeł podarować mi? Mógłbyś głaskać piórka me. Dajcie mi
skrzydła, śnieżnobiałe, nieskazitelne, lśniące w blasku słońca. Czy proszę o
zbyt wiele? Podaruj mi swe skrzydła mój aniele. Pieśń niosę tę ponad niebiosa.
Do ciebie matko. Do każdego anielskiego twego włosa.”
-Czy
ty jesteś aniołem? – Pytam wlepiając wzrok w rumieniącą się dziewczynę. Ogarnia
mnie złość. Przecież zawiozą nas do Yellowheart. – Przypominam sobie. – A jeśli
będę musiał z nią walczyć na śmierć i życie. Nie mógłbym jej zabić. Wygląda tak
niewinnie, stoi rumieniąc się, przymrużając powieki, oraz delikatnie
uśmiechając się.
-Nie.
– Ledwo słyszę jej cichutki głosik. – Ja… ja… je… jestem Amber. To znaczy zwą
mnie Amber. – Dodaję.
-Cilkelt,
co ci jest?! – Słyszę zza pleców Derbe.
Patrzę
na Cilkelta. Co jest? – Dziwię się. Cilkelt leży na ziemi i…. chrapię? Tak to
na pewno chrapanie. On śpi.
Derbe
wymierza złowieszcze spojrzenie w Amber. – Coś ty mu zrobiła? – Wrzeszczy.
-Ja…
ja… tylko nie chciałam by doszło do bójki… - W jej oczach pojawiają się łezki,
wyglądające niczym kryształki.
-Coś
mu zrobiła! Gadaj.
-Ja
tylko użyłam zaklęcia usypiającego.
Derbe
wzdycha i patrzy z uśmiechem na Celkilka, który śpi jak zabity. – Rzeczywiście,
chrapię jak to on zwykle. – Stwierdza, tym razem ton jest łagodny, a łezki w
oczach Amber znikają.
-Jego
już nie będę budził, ale wy… Powiedzcie jak macie na imię.
-Derbe.
-Thao.
– Mówię. – Drapie się po głowie, jak ja mogłem wypowiedzieć to słowo? – Cincal!
To moje imię – Wykrzykuje. Derbe wybucha śmiechem. Amber rusza radośnie
powiekami. Ale ten elf… Coś jest nie tak. Nie odpowiedział nic, na jego twarzy
pojawił się dziwny uśmieszek. Czyżby kiedyś słyszał to imię? – To niemożliwe.
Tylko ja i Dija znamy znaczenie tego imienia. Jeśli by znał znaczenie Thao,
znaczyłoby to jednak, że on jest…
-Połóżmy
się spać, jutro pod eskortą straży zawiozą nas do Yellowheart.
-Święta
prawda. – Przytakuję Derbe.
Kładziemy
się na zimnej podłodze. Nie upływa dużo czasu, współlokatorów ogarnia sen.
Ostatnia zasypia Amber. Leże wpatrzony przez zakratowane okno na gwiazdy
rozsypane po niebie. Wsłuchuje się w delikatny szelest liści. W końcu i mnie
dopada sen. Moje powieki zaczynają się kleić. Nie daje mi spać reakcja Ausa na
moje prawdziwe imię, ale nie rozmyślam o tym długo. W końcu i ja zasypiam.
Następnego
dnia budzi nas ten sam strażnik, co przyprowadził i pod eskortą jego i innych
strażników wyprowadzają nas. Odwracam głowę i patrzę być może ostatni raz na to
paskudne więzienie. Na uliczki, stragany, domy, ludzi Gardenwall.
W
głowie przemykają mi wszystkie miłe oraz złe wspomnienia związane z tym
biednym, zacofanym miasteczkiem, które było dla mnie drugim domem. Strażnicy
przywiązują nam ręce grubym posplatanym sznurem, takim samym jak do łodzi
rybackich.
Wchodzimy
do wozu. Siadamy, a naprzeciwko nas zasiada 4 strażników.
Ruszamy.
– Krzyczy jeden z nich do powoźnika.
Patrzę
przez okno na uciekające nam, piękne jak nigdy Gardenwall. Jedziemy w ciszy.
Minęło już parę godzin. Każdy z nas pewnie duma o całym swoim życiu. Każdy ma
poważną minę, z wyjątkiem Ausa – elfa, który cały czas delikatnie się uśmiecha.
Czemu mu do śmiechu? – Zastanawiam się. – Przecież najprawdopodobniej umrzemy.
Czyżby to, co pokazał w celi to nie wszystko? Co on ukrywa? Ta jego reakcja na
moje imię… On… On jest inny.
Ten
jego pusty wzrok, w którym odbija się krajobraz mijany przez nas. Czy ja go
czasem skądś nie znam? – Nie raczej nie. Widzę go pierwszy raz. Trzeba na niego
uważać.
Strażnicy
cały czas o czymś gawędzą, o rzeczach nieistotnych. Nagle straż zaczyna
rozmawiać o zawodnikach z areny.
-Ten
chłopak, o którym opowiadał mi Dorkan podobno całkiem dobrze zna się na magii
wody. – Wyłapuję jak mówi jeden z nich.
-Tak
też o nim słyszałem, lecz nie daję mu dużych szans. – Mówi drugi.
-Racja.
– Przytakuję 3 najpoważniejszym głosem. – Słyszałem o Meredill – dziewczynie o
białych włosach, wilczych oczach i ostrych pazurach, to pewnie wilkołak,
posługuje się likantropią.
-Jest
jeszcze chłopiec przewidujący przyszłość – Dodaję 4.
-Tak
też o nim słyszałem. – Przytakuję ten z najpoważniejszym głosem.
W
jednej chwili ogarnia mnie przerażenie. Co? Tacy przeciwnicy? Przecież oni
rozniosą nas w pył. Mam ochotę płakać. Nagle wóz zatrzymuje się.
-Jesteśmy
na miejscu. – Słyszymy powoźnika.
-Jeden
ze strażników otwiera wóz. – Wychodzić! – Krzyczy.
Wstajemy
i suniemy stopami po ziemi, nie jest łatwo poruszać się ze związanymi nogami.
Stajemy
przed wielką złotą bramą, nad którą widnieje tabliczka z napisem:
„Yellowheart – ryzyko, krew, życie,
marzenia. Tutaj rozpadasz się, sklejasz i ponownie kruszysz.”
Bez
wątpienia dotarliśmy na miejsce. To, co widziałem na ekranach, oraz słyszałem z
opowieści na mieście jest niczym w porównaniu do tego widoku. Za bramą widać
pełno bogato ozdobionych budynków o przeróżnych kształtach. Strażnik ubrany w
złotą, ekstrawagancką zbroję przyciska jakiś przycisk w budce strażniczej,
gdzie urzęduje i brama otwiera się.
Dwie
części złotego wejścia chowają się powoli w murze oddalając się od siebie.
-Można
wchodzić. – Mówi operator bramy.
-Słyszeliście?
– Pyta jeden ze strażników Gardenwalldzkich. – Już, już ruszać się. – Pogania.
Przekraczamy
wejście Yellowheart. Spoglądam na wielki budynek. To chyba wieżowiec, słyszałem
kiedyś o tych wielkich budynkach i widziałem na ekranach, kiedy to
transmitowali jakiś turniej, ale nie sądziłem, że naprawdę istnieje.
Na
budynku widzę wyświetlony cyfrowy obraz. Widzę siebie, Celkilta, Derbe, Amber i
Ausa. Widzę jak idziemy, a raczej suniemy splątanymi nogami po ziemi. Zaraz,
zaraz. Teraz dopiero dostrzegam, że to nie zmienia tylko beton? Gardenwall jest
jakieś 100 lat za Yellowheart. Znikamy z obrazu na wieżowcu i ponownie pojawia
się ubrany w białą koszule i postawione do góry włosy mężczyzna z mikrofonem. –
Panie i panowie! Oto ostatnia 5 zawodników! Zapraszamy do oglądania rozpoczęcia
zawodów nowicjuszy już jutro o godzinie 18. – Słyszę rozbawiony głos. Nie
dochodzi on z ekranu. Nawet nie wiem skąd dochodzi…
-Idziemy
do waszych lokum. Lokum jest dla nowicjuszy. Tam dostaniecie wody i jedzenia. –
Informuje strażnik.
Podziwiam
wielkie, nowoczesne Yellowheart. Zbliżamy się do budynku nad drzwiami, którego
wisi napis „kwatery nowicjuszy”. Wchodzimy po schodkach, szklane drzwi
rozsuwają się. Spoglądam na jedną z osób stojących przy szklanej szybie i
jedzącej bułkę. Uświadamiam sobie, ze wiem, kim on jest. Nie mogę w to uwierzyć
to…
UWAGA!
Zachęcam do komentowania rozdziałów. Chciałbym znać waszą opinie i wiedzieć czy warto kontynuować. Czy w ogóle ktoś z was czyta.
A teraz ciekawostka!
Czy wzorowałem się pisząc to opowiadanie jakąś książką lub filmem?
-Tak! Zafascynowany serialem "Spartacus" wymyśliłem fabułę "Dzieci z Yellowheart". Jeśli zobaczycie podobieństwo do "The huger games" to nic dziwnego, bo po skończeniu owej książki wziąłem się w garść i zacząłem rozpisywać fabułę mojego opowiadania. Na początku miałem pójść stylem Sapkowskiego, ale właśnie po "Głodowych Igrzyskach :)" to Thao dostał zaszczyt narracji mojego "dzieła".
W niedziele rozdział 3! Zapraszam do komentowania!