Rozdział pierwszy – Sieroty.
Jak co wieczór
siedziałem w raz z Derbe i Cilkeltem na wzgórzu niedaleko wioski. Derbe żmudnie
rozpalała ognisko, a Cilkelt wpatrywał się w gwieździste niebo łamiąc dla Derbe
patyki na opał. Ja natomiast odwiązałem sznureczek i wyjmowałem kolejno
dzisiejsze łupy z worka.
-Cztery bochny świeżo
upieczonego chleba, dwie litrowe butelki wody, trzy porcelanowe kubki, srebrny
lekko zardzewiały sztylet – Zawołałem. Oni nie zwrócili na mnie uwagi.
-Czy wy mnie w ogóle
słuchacie? – Spytałem. Bez efektu. Derbe i Cilkelt wymieniali się spojrzeniami,
uśmiechami udając, że rozpalają ognisko. Nic na to nie poradzę – Pomyślałem
wzruszając oschle ramionami. Trzymamy się naszą trójką już cztery lata. Oni
ewidentnie mają się ku sobie. Są nierozłączni.
Gdyby nie doszło do
wojny może nie walczylibyśmy kradnąc każdego dnia po to by przeżyć. My sieroty
z Gardenwall każdego dnia walczymy o przeżycie. Czasami, kiedy nikt nie widzi
płaczę borykając się z myślami jak to było by mieć rodziców, budzić się w
łóżku, podnosić głowę grzaną przez promienie słoneczne padające przez okno i
zasiadać do stołu w raz z rodzicami. Nigdy nie znałem swoich rodziców, oni też
nie.
Od lat żyjemy z
kradzieży. Gardenwall – miasto kupców to dla nas złodziejaszków miejsce idealne
na żer. Dni są ciepłe, musimy kraść sporo wody. Często bywa, że jesteśmy
spragnieni. Picie zdobyć znacznie ciężej niż żywność. Noce spędzamy w
pobliskiej opuszczonej jaskini u podnóży gór Urrilfariod. Niegdyś ową jaskinie
pewnie zamieszkiwała jakaś paskuda, na szczęście wyniosła się stąd i zostawiła
nam swój dom. Codziennie, gdy słońce budzi się ze snu rażony jego promieniami
lekko podnoszę głowę, ręką zasłaniam oczy i myślę. Myślę każdego dnia o tym by
się stąd wyrwać, zmienić coś w swojej nędznej, żebraczej egzystencji, ale nie
mogę. Nie mam siły.
-A może spróbujemy sił
na Yellowheart? – Spytałem spoglądając na Derbe i Cilkelta.
-O, czym ty bredzisz? –
Odparł pogardliwie Cilkelt.
-Nawet sobie tak nie
żartuj – Dodała Derbe spoglądając na mnie złowieszczo.
Nie odezwałem się.
Zakłopotany ich reakcją i spojrzeniem na sobie udałem, że grzebie coś w
plecaku. Mimo to wydaje mi się, że Yellowheart to całkiem dobre rozwiązanie,
jeśli chcemy się wybić. W końcu, co mamy do stracenia? Czy nasze życia
aktualnie są cokolwiek warte? Czemu by nie zaryzykować?
Yellowheart to
miasto-arena. Wielki kompleks przeróżnych aren, mieszanki krajobrazów. Co roku
50 nowych uczestników zostaje dostarczonych, jako gracze – uczestnicy,
nowicjusze. Większość to wyłapani nieletni przestępcy, ale niektórzy zgłaszają
się sami by spróbować szczęścia. Z 50 nowicjuszy przeżywa tylko 10 i tych 10 ma
wybór albo zostać na arenie, jako doświadczony wojownik i brać udział w
tutejszych turniejach, konkursach albo odejść z nagrodą pieniężną i zacząć
życie na nowo.
Słońce zaczyna zanikać.
-Cincal musimy się
zbierać – Woła mnie Derbe. Nie jest daleko, chyba widzi moje zamyślenie,
dlatego nawołuje jakbym był kilometr stąd.
Kiwam głowom na znak,
ze rozumiem. Chowam przedmioty, które wyjąłem z powrotem do plecaka, podnoszę
się z ziemi. Spoglądam jeszcze chwilkę na piękny widok zachodzącego słońca, po
czym zarzucam plecak na ramie. Derbe, oraz Cilkelt stoją już z pakunkami na
plecach gotowi do drogi.
-Cincal pośpiesz się –
Pogania mnie Cilkelt. - Przecież wiesz,
jakie to ryzyko wracać po zmroku – Przypomina m jakbym nie wiedział. Chcę
zrobić ze mnie głupka. Jeszcze ten jego wymuszany uśmieszek, jak on mi działa
na nerwy. Podnóża gór są około półtorej godziny pieszej drogi stąd. Musimy
przejść przez las, gdzie podobno w nocy wychodzą stamtąd Ściemniaki – potwory,
paskudy, nadludzie.
Co prawda nie spotkałem
jeszcze żadnego z nich, ale kradnąc w Gardenwall czasami można usłyszeć jak
mieszkańcy gawędzą między sobą o owych potworach. Podobno mają pazury ostre jak
brzytwy długości czarownicy, kły jak wilki, zielone oczy widzące w ciemności,
oraz brązowe lub białe futro. W jeden z gazet nawet było napisane o zbliżenia
się tajemniczej kreatury do murów miasta. Strażnicy ciężko ranili kreaturę,
mimo tego ta uciekła. Las przeszukano i nic nie znaleziono.
Kompani cały czas mnie
poganiają – Bo będziesz wracał sam. – Mówi Cilkelt. Ja natomiast wyciągam z
kieszeni moich porozdzieranych spodni. Skrawek kartki, który zawszę mam przy
sobie. Widnieje na nim tekst:
„Stworzyłeś Panie człowieka,
dałeś mu marzenia. Stworzyłeś Panie zło, dałeś nam cierpienie. Głupi ten, kto
marzy a nic nie robi, jeszcze głupszy ten, kto marzyć nie potrafi. Ja – Istota
żywa, serce bicia swego słyszę. Póki serce me uderza mam marzenie. Żyję.
Codziennie rozpadam się, sklejam i ponownie kruszę. Nie! Nie poddam się.
Uważaj, komu odbierasz wolność, bo wchodzisz na grunt niebezpieczny. Człowiek
bez wolności to nie człowiek bez marzeń, Pochodnie zgasić łatwo, ale i rozpalić
ponownie można. Miej się na baczności, gdyż grunt z marzeń jest sklejony.”
Nie
wiadomo, kto jest jego autorem, znalazłem ten kawałek papieru na ziemi. Kartka
sponiewierała się miotana przez wiatr. Tekst strasznie mi się spodobał.
Spoglądam na niego by poprawić sobie humor. Patrzę na niego teraz, tekst znam
na pamięć. Patrzę i uśmiecham się. Czuje jak coraz to chłodniejszy wiatr
delikatnie łaskocze mnie po twarzy. Mam ochotę wyciągnąć dłoń i spróbować
dotknąć słońca. Ah, tak bardzo chciałbym być kimś – Mówię w myślach. Kiwam
nerwowo głowom, chowam skrawek papieru do kieszeni i podbiegam do kompanów.
-Co
ty taki uśmiechnięty – Pyta Cilkelt. Chcę mnie sprowokować. Zdenerwować.
-Nie
wolno mi? – Pytam.
-Ni…
-Chłopaki
dajcie spokój – Wtrąca się Derbe przerywając Cilkeltowi. Cilkelt wymienia się z
dziewczyną spojrzeniami, po czym odpuszcza sobie docinki skierowane we mnie i
mówi stanowczo – Ruszajmy.
Ja i
Derbe kiwamy głowami i zaczynamy schodzić z pagórka. Podążamy przez
piaszczyste, pokryte większymi, mniejszymi kamykami ziemie. Prosto do naszej
groty, z dala od dróg, gdzie mogliby przechadzać się strażnicy albo kupcy.
Gwiazdy zaczynają rozsypywać się na niebie. Wśród gwiazdek pojawia się też
księżyc – rogal. Idę z podniesioną głową do góry podziwiając piękno
gwieździstego nieba z czuwającym nad swoimi dziećmi ojcem – księżycem.
Zaczyna
robić się coraz chłodniej. Rozważam założenie kurtki, spoglądam na kompanów
idących przede mną. Oni na razie nie zakładają grubszego odzienia, więc i ja
sobie daruję w końcu nie mogę być gorszy od nich.
Po
pewnym czasie wchodzimy do lasu. Drzewa są dość gęsto rozstawione, ale ich
gęste igiełki i tak zasłaniają sporą część światła.
Zbliżamy się do końca
lasu, gdy nagle Derbe zastyga bez ruchu..
-Słyszeliście? – Pyta,
nasłuchując w skupieniu.
-Że, co? – Pyta
Cilkelt.
-To pewnie Ściemniaki.
– Odpowiadam żartobliwie wzruszając ramionami.
-Cicho. – Szepcze
nerwowo Derbe. – Te dźwięki, one dochodzą gdzieś stamtąd – Pokazuje palcem na
krzaki. – Tam ktoś jest.
Rzeczywiście było
słychać, że ktoś lub coś szeleści w krzakach. Cilkelt najprawdopodobniej też
zaczął słyszeć szelest, ponieważ dobył z za paska swój srebrny sztylet. Również
wyjmuję nóż. Jedynie Derbe cały czas skupiona nasłuchuje się szelestu i stara
podążać za odgłosami wzrokiem. Wszyscy stoimy obok siebie przygotowani na
obronę. Co to może być – Pytam siebie w myślach. –Ściemniaki? Nie na pewno nie,
to tylko bajki. Może wilk? Jakiś inny potwor? A może strażnicy? Nie! Strażnicy
odpadają, te szelesty na pewno nie należą do ludzkich.
Szeleszczenie liści
nasila się coraz to mocniej i zbliża do nas. Derbe gania wzrokiem dźwięki, ale
te coraz bardziej krążą wokół nas. W końcu wydaje się jakby zagrożenie było
metr od nas. Nadal nic nie widać. Moje ręce z nerwów zaczynają się pocić.
Cilkelt też najwyraźniej się denerwuje, z jego czoła zlatują krople potu.
-Jest blisko –
Informuje Derbe.
-Co ty nie powiesz –
Odpowiada sarkastycznie Cilkelt zaciskając jeszcze mocniej nóż.
Dźwięki po chwili
kompletnie znikają. Tak jak nagle pojawiły się ów dźwięki, tak nagle zniknęły.
Zastanawia mnie to, że nie było słychać jak się oddalają, po prostu jakby
istota usiłująca nas zaatakować rozpłynęła się w powietrzu.
-Co to do cholery było
– Słyszę nerwowy głos Cilkelta, a po chwili zgrzytanie jego zębów. Spoglądam w
jego stronę. Cilkelt chowa nóż za pas i ociera ręką pot z czoła. W sumie to
gdyby jednak tajemnicza istota zaatakowała to on miałby największą szanse na
przeżycie. Jest o głowie większy ode mnie, dobrze zbudowany i potrafi do
perfekcji używać noża. Co się dziwić, jego brat uczył go posługiwania się
sztyletami.
Cilkelt gdyby tylko
miał więcej noży zapewne rzucałby nimi. Oprócz zwykłej walki potrafi
precyzyjnie rzucić nożem i uśmiercić tym samym przeciwnika jedynym rzutem.
Kiedyś miał 5 srebrnych noży. To było rok temu, ja miałem 15 lat, on 16 a Derbe
14. Cała nasza czwórka postanowiła przemierzyć szmat drogi by dojść do Esrust –
miasta kończącego nasze Królestwo wody. Tak czwórka… trzymaliśmy się we
czwórkę. Była z nami jeszcze Dija. Nigdy nie zapomnę tego dnia. Te postacie… To
wtedy Cilkelt stracił swoje 4 srebrne sztylety – pamiątkę po bracie. Wtedy mała
Dija zginęła…
-Lepiej się stąd
wynośmy – Informuje Derbe. Natychmiast przestaję odchodzić wspomnieniami w
dawne czasy i odzyskuję trzeźwość umysłu. Podnoszę głowę. Zaciskam zęby.
-Ruszajmy. – Mówię.
Cilkelt przytakuję.
Poprawiam plecak zarzucając go bardziej na plecy i ruszamy dalej. W końcu
rozganiamy ręką ostatnie iglaste gałązki i wychodzimy z lasu. Przed nami widać
góry. Wielkie, posypane na górze lśniącym bielą śniegiem Urrilfariod w zasięgu
naszego wzroku. Ciekawi mnie strasznie, co jest za górami. Urrilfariod wydaje
się jakby nie miały końca. Według map jest tam królestwo ognia. Gdybym tylko
miał odpowiedni sprzęt, wiele jedzenia to, kto wie czy nie podjąłbym się pokonania
ich. Ale to tylko marzenia – Kiwam głową. Jestem złodziejaszkiem, dzieckiem,
nie powinienem myśleć o tym, co nieosiągalne. Poza tym plotki głoszą, iż w
Urrilfariod żyją krasnoludy, nawet widziano podobno latającego nad nimi smoka.
Ciekawe czy to prawda – Drapie się po brodzie nie zwalniając kroku. Coraz
bardziej zbliżamy się do podnóża gór.
Derbe i Cilkilt
rozmawiają i chichoczą idąc obok siebie. Wyjmiesz mi z plecaka płaszcz – Słyszę
Derbe.
-Tak. – Mówi Celkilt i
wyjmuję ubranie z jej plecaka. Czarny płaszcz, Derbe to rarytas wśród łupów.
Czarny, skórzany płaszcz jest tak cieplutki, że zimą robi jej za dodatkowe
przykrycie śpiwora.
W końcu docieramy do
naszej jaskini. Przeciskamy się przez kamienie. Swego czasu musieliśmy
zamaskować wejście głazami, by ktoś nas nie splądrował. Taka grota to świetnie
miejsce, nie trzeba rozpalać ognia, śpiwory i skórzanie nakrycia w zupełności
nam starczą. Jest już późno. Wszyscy rzucamy plecaki na ziemie, widzę jak
Cilkelt przeciąga się – Za dużo emocji jak na jeden powrót ze wzgórza – Mówi
zmęczony, siadając na ziemi. Derbe również siada. Robię to samo.
-Nie wiem jak wy, ale
ja położę się spać – Oznajmia chłopak.
-Ja też – Przytakuję
Derbe – Dobranoc.
Milczę. Mam już tego
dość. Czuje się jak ich pies, jakbym był niepotrzebny. Zaczynają ogarniać mnie
depresyjne myśli. Przecież nic nie potrafię z wyjątkiem kradzieży, w której i
tak są ode mnie lepsi. Momentalnie zaciskam pięści i uderzam w kolana – Wyrażam
w ten sposób swoją złość. Przyjaciele nie zwracają na mnie uwagi, wygrzebują z
plecaka śpiwory. Otwieram plecak, wyjmuję z niego również śpiwór, poduszkę,
oraz kawałek chleba zawiniętego w papier. Jestem zmęczony po dniu całym dniu,
chleb przez to smakuję jak ciasto. Oh, zjadłbym kawałek ciasta, najlepiej
czekoladowego.
Wkładam rękę do
kieszeni. Mam około 15 koron, to niedużo – Stwierdzam. Pod pieniążkami na samym
dnie kieszonki wyczuwam kartkę papieru. „Stworzyłeś Panie człowieka, dałeś mu marzenia. Stworzyłeś Panie
zło, dałeś nam cierpienie” – Cytuję w myślach tekst, widniejący na kartce. Nie
muszę go wyjmować znam go doskonale na pamięć. Odgryzam piętkę, zawijam chleb w
papier i wkładam go do plecaka. Wyjmuję śpiwór. Słyszę chrapanie. To pewnie
Cilkelt – Mówię sam do siebie.
-Cincal
śpisz? – Słyszę cichutki, zaspany głos Derbe.
-Nie
jeszcze.
-Przepraszam
– Pomrukuję dziewczyna.
-Za
co? – Spoglądam na nią, leży w śpiworze przykryta płaszczem. Dziwi mnie jej
przygnębiony wyraz twarzy. Dziewczyna milczy spuszczając wzrok. – Za co? –
Pytam ponownie.
-Dija…
-Koniec!
– Przerywam. Przez chwilę, boje się, że obudzę Cilkilkelta, ale on przewraca
się tylko na drugi bok chrapiąc przy tym niemiłosiernie.
-Ja
naprawdę przepraszam – Słyszę jak mówi do mnie Derbe. Nie mam ochoty jej
słuchać. Wchodzę do śpiwora i kładę głowę na poduszczę w przeciwnym kierunku do
nich. – Powinieneś z kimś o tym porozmawiać, wiesz to ci dobrze zrobi. – Staram
się jej nie słuchać. W gałkach ocznych zaczynają zbierać mi się łzy. Nie mogę
płakać! Nie teraz. Ja… Ja po prostu nie chcę płakać. Nie będę i tyle! Muszę być
silny. Zamykam oczy i zaciskam zęby. Staram się usnąć.
Widzę
Dije. Spoglądam na nią z niedowierzaniem – Co ty tu robisz? – Pytam. Dziewczyna
odgarnia dłonią swoje piękne złote, długie, lekko kręcone włosy – Przyszłam
powiedzieć ci… - Spogląda na śpiących przyjaciół.
-No,
co? – Pytam. – Co powiedzieć? – Podnoszę głos.
Dziewczyna
znowu spogląda na mnie, nie wiem, czemu nie mogę dostrzec jej ust. Sądząc po
jej kącikach ust uśmiecha się. Jakieś dziwne światło pada na jej twarz. Skąd to
światło? – Zastanawiam się. Promienie
światła padają na jej twarz przez jej blady kolor skóry nie da się zauważyć
wielu szczegółów jej twarzy, chociażby ust.
-Ja…
Ja nie mam dużo czasu Thao – Wymrukuję.
-Taho?
– Moje ręce sztywnieją, nogi również po chwili całe moje ciało sztywnieje.
Wlepiam w nią wzrok a po głowie cały czas chodzi mi słowo „Thao”.
-To
naprawdę ty – Mówię. Dziewczyna milczy. Podchodzi bliżej, teraz mogę dojrzeć
jak się uśmiecha, mogę też dojrzeć jej załzawione oczka. Jest śliczna. Dziwi
mnie, dlaczego jest ubrana w białą suknie. Uświadamiam sobie jednak, że to duch
albo coś w tym stylu, może anioł. Wygląda naprawdę pięknie, jak nigdy dotąd.
Wychodzę
ze śpiwora. Przytulam ją mocno. – Taho! – Krzyczę – To naprawdę ty. Dija to
naprawdę ty! Nikt inny by mnie tak nie nazwał.
-Ja
naprawdę nie mam dużo czasu – Mruczy cichutko. Puszczam Dije i wpatruje się w
jej śliczną białą twarz.
-Jest
tyle rzeczy, o które chciałbym cię spytać – Oznajmiam, czuję po chwili jak
wbrew mojej woli łzy spływają mi po policzkach.
Nie
teraz – Informuje dziewczyna. – Chcę ci powiedzieć byś się nie poddawał.
-Nie
poddawał? Nie rozumiem.
Dziewczyna
zaczyna krwawić z ust. Zjeżdżam wzrokiem trochę niżej i dostrzegam ostrze
miecza, co przebiło ją na wylot. – Dija! – Krzycze. Przyglądam się jej. Dija
pada na kolana, a za nią stoi mężczyzna w czarnym kapturze. Ten sam cholerny
mężczyzna z tamtego dnia…
-Po
prostu się nie poddawaj – Mówi Dija. Słychać jak krztusi się krwią. – Obiecaj mi,
że się nie poddasz.
-Yhy.
– Przygryzam mocno dolną wargę, łzy lecą mi strumieniem po twarzy – Obiecuję. –
Kiwam głową. Dziewczyna uśmiecha się i pada plackiem na ziemie. Taka bezbronna…
leży w posoce. Jest tak samo jak wtedy… ten sam mężczyzna w kapturze, ta sama
obietnica. Co się do cholery dzieje?
-Kim
jesteś! – Krzyczę. Spoglądam po sekundzie na Cilkelta i Derbe, ale oni śpią jak
zabici. – Nie śpijcie! Pomóżcie mi! – Wołam. Bez rezultatu. Zabójca podchodzi
do mnie, bierze zamach mieczem…
Nagle
budzę się. Koło mnie siedzi Derbe – Cincal, bądź cicho! – Rozkazuje pół
szeptem.
-Co
się dzieje – Pytam zaniepokojony. Nie mogę dojrzeć Cilkelta. – Gdzie on jest? –
Pytam.
Derbe
zakrywa mi usta, słyszę, że z zewnątrz jaskini dochodzą jakieś głosy. Kilka
osób rozmawia. To głos Cilkelta, a te inne to pewnie strażnicy – Uświadamiam
sobie.
Do
jaskini wchodzi strażnik w złotej, lśniącej zbroi. Wyciąga miecz.
-Więc
to wy barbarzyńcy zabiliście tamtych kupców nieopodal lasu – Mówi.
Patrzę
z niedowierzaniem na Derbe i nie rozumiem, o co mu chodzi.
-Gdybym
to ja decydował o waszym losie to byście zginęli! – Krzyczy strażnik. –
Niestety mam rozkaz takich jak wy, którzy umieją walczyć dostarczyć do
Yellowheart.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz