poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Rozdział 1.


Rozdział pierwszy – Sieroty.


Jak co wieczór siedziałem w raz z Derbe i Cilkeltem na wzgórzu niedaleko wioski. Derbe żmudnie rozpalała ognisko, a Cilkelt wpatrywał się w gwieździste niebo łamiąc dla Derbe patyki na opał. Ja natomiast odwiązałem sznureczek i wyjmowałem kolejno dzisiejsze łupy z worka.
-Cztery bochny świeżo upieczonego chleba, dwie litrowe butelki wody, trzy porcelanowe kubki, srebrny lekko zardzewiały sztylet – Zawołałem. Oni nie zwrócili na mnie uwagi.
-Czy wy mnie w ogóle słuchacie? – Spytałem. Bez efektu. Derbe i Cilkelt wymieniali się spojrzeniami, uśmiechami udając, że rozpalają ognisko. Nic na to nie poradzę – Pomyślałem wzruszając oschle ramionami. Trzymamy się naszą trójką już cztery lata. Oni ewidentnie mają się ku sobie. Są nierozłączni.
Gdyby nie doszło do wojny może nie walczylibyśmy kradnąc każdego dnia po to by przeżyć. My sieroty z Gardenwall każdego dnia walczymy o przeżycie. Czasami, kiedy nikt nie widzi płaczę borykając się z myślami jak to było by mieć rodziców, budzić się w łóżku, podnosić głowę grzaną przez promienie słoneczne padające przez okno i zasiadać do stołu w raz z rodzicami. Nigdy nie znałem swoich rodziców, oni też nie.
Od lat żyjemy z kradzieży. Gardenwall – miasto kupców to dla nas złodziejaszków miejsce idealne na żer. Dni są ciepłe, musimy kraść sporo wody. Często bywa, że jesteśmy spragnieni. Picie zdobyć znacznie ciężej niż żywność. Noce spędzamy w pobliskiej opuszczonej jaskini u podnóży gór Urrilfariod. Niegdyś ową jaskinie pewnie zamieszkiwała jakaś paskuda, na szczęście wyniosła się stąd i zostawiła nam swój dom. Codziennie, gdy słońce budzi się ze snu rażony jego promieniami lekko podnoszę głowę, ręką zasłaniam oczy i myślę. Myślę każdego dnia o tym by się stąd wyrwać, zmienić coś w swojej nędznej, żebraczej egzystencji, ale nie mogę. Nie mam siły.
-A może spróbujemy sił na Yellowheart? – Spytałem spoglądając na Derbe i Cilkelta.
-O, czym ty bredzisz? – Odparł pogardliwie Cilkelt.
-Nawet sobie tak nie żartuj – Dodała Derbe spoglądając na mnie złowieszczo.
Nie odezwałem się. Zakłopotany ich reakcją i spojrzeniem na sobie udałem, że grzebie coś w plecaku. Mimo to wydaje mi się, że Yellowheart to całkiem dobre rozwiązanie, jeśli chcemy się wybić. W końcu, co mamy do stracenia? Czy nasze życia aktualnie są cokolwiek warte? Czemu by nie zaryzykować?
Yellowheart to miasto-arena. Wielki kompleks przeróżnych aren, mieszanki krajobrazów. Co roku 50 nowych uczestników zostaje dostarczonych, jako gracze – uczestnicy, nowicjusze. Większość to wyłapani nieletni przestępcy, ale niektórzy zgłaszają się sami by spróbować szczęścia. Z 50 nowicjuszy przeżywa tylko 10 i tych 10 ma wybór albo zostać na arenie, jako doświadczony wojownik i brać udział w tutejszych turniejach, konkursach albo odejść z nagrodą pieniężną i zacząć życie na nowo.
Słońce zaczyna zanikać.
-Cincal musimy się zbierać – Woła mnie Derbe. Nie jest daleko, chyba widzi moje zamyślenie, dlatego nawołuje jakbym był kilometr stąd.
Kiwam głowom na znak, ze rozumiem. Chowam przedmioty, które wyjąłem z powrotem do plecaka, podnoszę się z ziemi. Spoglądam jeszcze chwilkę na piękny widok zachodzącego słońca, po czym zarzucam plecak na ramie. Derbe, oraz Cilkelt stoją już z pakunkami na plecach gotowi do drogi.
-Cincal pośpiesz się – Pogania mnie Cilkelt. -  Przecież wiesz, jakie to ryzyko wracać po zmroku – Przypomina m jakbym nie wiedział. Chcę zrobić ze mnie głupka. Jeszcze ten jego wymuszany uśmieszek, jak on mi działa na nerwy. Podnóża gór są około półtorej godziny pieszej drogi stąd. Musimy przejść przez las, gdzie podobno w nocy wychodzą stamtąd Ściemniaki – potwory, paskudy, nadludzie.
Co prawda nie spotkałem jeszcze żadnego z nich, ale kradnąc w Gardenwall czasami można usłyszeć jak mieszkańcy gawędzą między sobą o owych potworach. Podobno mają pazury ostre jak brzytwy długości czarownicy, kły jak wilki, zielone oczy widzące w ciemności, oraz brązowe lub białe futro. W jeden z gazet nawet było napisane o zbliżenia się tajemniczej kreatury do murów miasta. Strażnicy ciężko ranili kreaturę, mimo tego ta uciekła. Las przeszukano i nic nie znaleziono.
Kompani cały czas mnie poganiają – Bo będziesz wracał sam. – Mówi Cilkelt. Ja natomiast wyciągam z kieszeni moich porozdzieranych spodni. Skrawek kartki, który zawszę mam przy sobie. Widnieje na nim tekst:

„Stworzyłeś Panie człowieka, dałeś mu marzenia. Stworzyłeś Panie zło, dałeś nam cierpienie. Głupi ten, kto marzy a nic nie robi, jeszcze głupszy ten, kto marzyć nie potrafi. Ja – Istota żywa, serce bicia swego słyszę. Póki serce me uderza mam marzenie. Żyję. Codziennie rozpadam się, sklejam i ponownie kruszę. Nie! Nie poddam się. Uważaj, komu odbierasz wolność, bo wchodzisz na grunt niebezpieczny. Człowiek bez wolności to nie człowiek bez marzeń, Pochodnie zgasić łatwo, ale i rozpalić ponownie można. Miej się na baczności, gdyż grunt z marzeń jest sklejony.”

Nie wiadomo, kto jest jego autorem, znalazłem ten kawałek papieru na ziemi. Kartka sponiewierała się miotana przez wiatr. Tekst strasznie mi się spodobał. Spoglądam na niego by poprawić sobie humor. Patrzę na niego teraz, tekst znam na pamięć. Patrzę i uśmiecham się. Czuje jak coraz to chłodniejszy wiatr delikatnie łaskocze mnie po twarzy. Mam ochotę wyciągnąć dłoń i spróbować dotknąć słońca. Ah, tak bardzo chciałbym być kimś – Mówię w myślach. Kiwam nerwowo głowom, chowam skrawek papieru do kieszeni i podbiegam do kompanów.
-Co ty taki uśmiechnięty – Pyta Cilkelt. Chcę mnie sprowokować. Zdenerwować.
-Nie wolno mi? – Pytam.
-Ni…
-Chłopaki dajcie spokój – Wtrąca się Derbe przerywając Cilkeltowi. Cilkelt wymienia się z dziewczyną spojrzeniami, po czym odpuszcza sobie docinki skierowane we mnie i mówi stanowczo – Ruszajmy.
Ja i Derbe kiwamy głowami i zaczynamy schodzić z pagórka. Podążamy przez piaszczyste, pokryte większymi, mniejszymi kamykami ziemie. Prosto do naszej groty, z dala od dróg, gdzie mogliby przechadzać się strażnicy albo kupcy. Gwiazdy zaczynają rozsypywać się na niebie. Wśród gwiazdek pojawia się też księżyc – rogal. Idę z podniesioną głową do góry podziwiając piękno gwieździstego nieba z czuwającym nad swoimi dziećmi ojcem – księżycem.
Zaczyna robić się coraz chłodniej. Rozważam założenie kurtki, spoglądam na kompanów idących przede mną. Oni na razie nie zakładają grubszego odzienia, więc i ja sobie daruję w końcu nie mogę być gorszy od nich.
Po pewnym czasie wchodzimy do lasu. Drzewa są dość gęsto rozstawione, ale ich gęste igiełki i tak zasłaniają sporą część światła.
Zbliżamy się do końca lasu, gdy nagle Derbe zastyga bez ruchu..
-Słyszeliście? – Pyta, nasłuchując w skupieniu.
-Że, co? – Pyta Cilkelt.
-To pewnie Ściemniaki. – Odpowiadam żartobliwie wzruszając ramionami.
-Cicho. – Szepcze nerwowo Derbe. – Te dźwięki, one dochodzą gdzieś stamtąd – Pokazuje palcem na krzaki. – Tam ktoś jest.
Rzeczywiście było słychać, że ktoś lub coś szeleści w krzakach. Cilkelt najprawdopodobniej też zaczął słyszeć szelest, ponieważ dobył z za paska swój srebrny sztylet. Również wyjmuję nóż. Jedynie Derbe cały czas skupiona nasłuchuje się szelestu i stara podążać za odgłosami wzrokiem. Wszyscy stoimy obok siebie przygotowani na obronę. Co to może być – Pytam siebie w myślach. –Ściemniaki? Nie na pewno nie, to tylko bajki. Może wilk? Jakiś inny potwor? A może strażnicy? Nie! Strażnicy odpadają, te szelesty na pewno nie należą do ludzkich.
Szeleszczenie liści nasila się coraz to mocniej i zbliża do nas. Derbe gania wzrokiem dźwięki, ale te coraz bardziej krążą wokół nas. W końcu wydaje się jakby zagrożenie było metr od nas. Nadal nic nie widać. Moje ręce z nerwów zaczynają się pocić. Cilkelt też najwyraźniej się denerwuje, z jego czoła zlatują krople potu.
-Jest blisko – Informuje Derbe.
-Co ty nie powiesz – Odpowiada sarkastycznie Cilkelt zaciskając jeszcze mocniej nóż.
Dźwięki po chwili kompletnie znikają. Tak jak nagle pojawiły się ów dźwięki, tak nagle zniknęły. Zastanawia mnie to, że nie było słychać jak się oddalają, po prostu jakby istota usiłująca nas zaatakować rozpłynęła się w powietrzu.
-Co to do cholery było – Słyszę nerwowy głos Cilkelta, a po chwili zgrzytanie jego zębów. Spoglądam w jego stronę. Cilkelt chowa nóż za pas i ociera ręką pot z czoła. W sumie to gdyby jednak tajemnicza istota zaatakowała to on miałby największą szanse na przeżycie. Jest o głowie większy ode mnie, dobrze zbudowany i potrafi do perfekcji używać noża. Co się dziwić, jego brat uczył go posługiwania się sztyletami.
Cilkelt gdyby tylko miał więcej noży zapewne rzucałby nimi. Oprócz zwykłej walki potrafi precyzyjnie rzucić nożem i uśmiercić tym samym przeciwnika jedynym rzutem. Kiedyś miał 5 srebrnych noży. To było rok temu, ja miałem 15 lat, on 16 a Derbe 14. Cała nasza czwórka postanowiła przemierzyć szmat drogi by dojść do Esrust – miasta kończącego nasze Królestwo wody. Tak czwórka… trzymaliśmy się we czwórkę. Była z nami jeszcze Dija. Nigdy nie zapomnę tego dnia. Te postacie… To wtedy Cilkelt stracił swoje 4 srebrne sztylety – pamiątkę po bracie. Wtedy mała Dija zginęła…
-Lepiej się stąd wynośmy – Informuje Derbe. Natychmiast przestaję odchodzić wspomnieniami w dawne czasy i odzyskuję trzeźwość umysłu. Podnoszę głowę. Zaciskam zęby.
-Ruszajmy. – Mówię.
Cilkelt przytakuję. Poprawiam plecak zarzucając go bardziej na plecy i ruszamy dalej. W końcu rozganiamy ręką ostatnie iglaste gałązki i wychodzimy z lasu. Przed nami widać góry. Wielkie, posypane na górze lśniącym bielą śniegiem Urrilfariod w zasięgu naszego wzroku. Ciekawi mnie strasznie, co jest za górami. Urrilfariod wydaje się jakby nie miały końca. Według map jest tam królestwo ognia. Gdybym tylko miał odpowiedni sprzęt, wiele jedzenia to, kto wie czy nie podjąłbym się pokonania ich. Ale to tylko marzenia – Kiwam głową. Jestem złodziejaszkiem, dzieckiem, nie powinienem myśleć o tym, co nieosiągalne. Poza tym plotki głoszą, iż w Urrilfariod żyją krasnoludy, nawet widziano podobno latającego nad nimi smoka. Ciekawe czy to prawda – Drapie się po brodzie nie zwalniając kroku. Coraz bardziej zbliżamy się do podnóża gór.
Derbe i Cilkilt rozmawiają i chichoczą idąc obok siebie. Wyjmiesz mi z plecaka płaszcz – Słyszę Derbe.
-Tak. – Mówi Celkilt i wyjmuję ubranie z jej plecaka. Czarny płaszcz, Derbe to rarytas wśród łupów. Czarny, skórzany płaszcz jest tak cieplutki, że zimą robi jej za dodatkowe przykrycie śpiwora.
W końcu docieramy do naszej jaskini. Przeciskamy się przez kamienie. Swego czasu musieliśmy zamaskować wejście głazami, by ktoś nas nie splądrował. Taka grota to świetnie miejsce, nie trzeba rozpalać ognia, śpiwory i skórzanie nakrycia w zupełności nam starczą. Jest już późno. Wszyscy rzucamy plecaki na ziemie, widzę jak Cilkelt przeciąga się – Za dużo emocji jak na jeden powrót ze wzgórza – Mówi zmęczony, siadając na ziemi. Derbe również siada. Robię to samo.
-Nie wiem jak wy, ale ja położę się spać – Oznajmia chłopak.
-Ja też – Przytakuję Derbe – Dobranoc.
Milczę. Mam już tego dość. Czuje się jak ich pies, jakbym był niepotrzebny. Zaczynają ogarniać mnie depresyjne myśli. Przecież nic nie potrafię z wyjątkiem kradzieży, w której i tak są ode mnie lepsi. Momentalnie zaciskam pięści i uderzam w kolana – Wyrażam w ten sposób swoją złość. Przyjaciele nie zwracają na mnie uwagi, wygrzebują z plecaka śpiwory. Otwieram plecak, wyjmuję z niego również śpiwór, poduszkę, oraz kawałek chleba zawiniętego w papier. Jestem zmęczony po dniu całym dniu, chleb przez to smakuję jak ciasto. Oh, zjadłbym kawałek ciasta, najlepiej czekoladowego.
Wkładam rękę do kieszeni. Mam około 15 koron, to niedużo – Stwierdzam. Pod pieniążkami na samym dnie kieszonki wyczuwam kartkę papieru. „Stworzyłeś Panie człowieka, dałeś mu marzenia. Stworzyłeś Panie zło, dałeś nam cierpienie” – Cytuję w myślach tekst, widniejący na kartce. Nie muszę go wyjmować znam go doskonale na pamięć. Odgryzam piętkę, zawijam chleb w papier i wkładam go do plecaka. Wyjmuję śpiwór. Słyszę chrapanie. To pewnie Cilkelt – Mówię sam do siebie.
-Cincal śpisz? – Słyszę cichutki, zaspany głos Derbe.
-Nie jeszcze.
-Przepraszam – Pomrukuję dziewczyna.
-Za co? – Spoglądam na nią, leży w śpiworze przykryta płaszczem. Dziwi mnie jej przygnębiony wyraz twarzy. Dziewczyna milczy spuszczając wzrok. – Za co? – Pytam ponownie.
-Dija…
-Koniec! – Przerywam. Przez chwilę, boje się, że obudzę Cilkilkelta, ale on przewraca się tylko na drugi bok chrapiąc przy tym niemiłosiernie.
-Ja naprawdę przepraszam – Słyszę jak mówi do mnie Derbe. Nie mam ochoty jej słuchać. Wchodzę do śpiwora i kładę głowę na poduszczę w przeciwnym kierunku do nich. – Powinieneś z kimś o tym porozmawiać, wiesz to ci dobrze zrobi. – Staram się jej nie słuchać. W gałkach ocznych zaczynają zbierać mi się łzy. Nie mogę płakać! Nie teraz. Ja… Ja po prostu nie chcę płakać. Nie będę i tyle! Muszę być silny. Zamykam oczy i zaciskam zęby. Staram się usnąć.
Widzę Dije. Spoglądam na nią z niedowierzaniem – Co ty tu robisz? – Pytam. Dziewczyna odgarnia dłonią swoje piękne złote, długie, lekko kręcone włosy – Przyszłam powiedzieć ci… - Spogląda na śpiących przyjaciół.
-No, co? – Pytam. – Co powiedzieć? – Podnoszę głos.
Dziewczyna znowu spogląda na mnie, nie wiem, czemu nie mogę dostrzec jej ust. Sądząc po jej kącikach ust uśmiecha się. Jakieś dziwne światło pada na jej twarz. Skąd to światło? – Zastanawiam się.  Promienie światła padają na jej twarz przez jej blady kolor skóry nie da się zauważyć wielu szczegółów jej twarzy, chociażby ust.
-Ja… Ja nie mam dużo czasu Thao – Wymrukuję.
-Taho? – Moje ręce sztywnieją, nogi również po chwili całe moje ciało sztywnieje. Wlepiam w nią wzrok a po głowie cały czas chodzi mi słowo „Thao”.
-To naprawdę ty – Mówię. Dziewczyna milczy. Podchodzi bliżej, teraz mogę dojrzeć jak się uśmiecha, mogę też dojrzeć jej załzawione oczka. Jest śliczna. Dziwi mnie, dlaczego jest ubrana w białą suknie. Uświadamiam sobie jednak, że to duch albo coś w tym stylu, może anioł. Wygląda naprawdę pięknie, jak nigdy dotąd.
Wychodzę ze śpiwora. Przytulam ją mocno. – Taho! – Krzyczę – To naprawdę ty. Dija to naprawdę ty! Nikt inny by mnie tak nie nazwał.
-Ja naprawdę nie mam dużo czasu – Mruczy cichutko. Puszczam Dije i wpatruje się w jej śliczną białą twarz.
-Jest tyle rzeczy, o które chciałbym cię spytać – Oznajmiam, czuję po chwili jak wbrew mojej woli łzy spływają mi po policzkach.
Nie teraz – Informuje dziewczyna. – Chcę ci powiedzieć byś się nie poddawał.
-Nie poddawał? Nie rozumiem.
Dziewczyna zaczyna krwawić z ust. Zjeżdżam wzrokiem trochę niżej i dostrzegam ostrze miecza, co przebiło ją na wylot. – Dija! – Krzycze. Przyglądam się jej. Dija pada na kolana, a za nią stoi mężczyzna w czarnym kapturze. Ten sam cholerny mężczyzna z tamtego dnia…
-Po prostu się nie poddawaj – Mówi Dija. Słychać jak krztusi się krwią. – Obiecaj mi, że się nie poddasz.
-Yhy. – Przygryzam mocno dolną wargę, łzy lecą mi strumieniem po twarzy – Obiecuję. – Kiwam głową. Dziewczyna uśmiecha się i pada plackiem na ziemie. Taka bezbronna… leży w posoce. Jest tak samo jak wtedy… ten sam mężczyzna w kapturze, ta sama obietnica. Co się do cholery dzieje?
-Kim jesteś! – Krzyczę. Spoglądam po sekundzie na Cilkelta i Derbe, ale oni śpią jak zabici. – Nie śpijcie! Pomóżcie mi! – Wołam. Bez rezultatu. Zabójca podchodzi do mnie, bierze zamach mieczem…
Nagle budzę się. Koło mnie siedzi Derbe – Cincal, bądź cicho! – Rozkazuje pół szeptem.
-Co się dzieje – Pytam zaniepokojony. Nie mogę dojrzeć Cilkelta. – Gdzie on jest? – Pytam.
Derbe zakrywa mi usta, słyszę, że z zewnątrz jaskini dochodzą jakieś głosy. Kilka osób rozmawia. To głos Cilkelta, a te inne to pewnie strażnicy – Uświadamiam sobie.
Do jaskini wchodzi strażnik w złotej, lśniącej zbroi. Wyciąga miecz.
-Więc to wy barbarzyńcy zabiliście tamtych kupców nieopodal lasu – Mówi.
Patrzę z niedowierzaniem na Derbe i nie rozumiem, o co mu chodzi.
-Gdybym to ja decydował o waszym losie to byście zginęli! – Krzyczy strażnik. – Niestety mam rozkaz takich jak wy, którzy umieją walczyć dostarczyć do Yellowheart.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz